Ameryka od środka
Na wieść o zdobyciu przez powstańców Trypolisu i zniknięciu pułkownika Kadafiego w USA musiał się jakoś na ten temat wypowiedzieć każdy z polityków, a szczególnie tych, którym marzy się przeprowadzka do Białego Domu. Nie było to zadanie łatwe z dość prostego powodu. Ponieważ w szeregach republikańskich dominuje od pewnego czasu zasada, iż prezydenta Obamę należy winić za absolutnie wszystko, nawet za korki uliczne, udział USA w powietrznych atakach na Libię powszechnie krytykowano, a nawet poddawano w wątpliwość zgodność tych poczynań z konstytucją. Być może jedynym wyjątkiem był senator John McCain, który uważał i nadal uważa, że amerykańskie zaangażowanie w pomoc dla tzw. “arabskiej wiosny” winno być znacznie większe.
Michele Bachmann od samego początku twierdziła, że nigdy na interwencję w Libii by się nie zgodziła, natomiast inni faworyci – Mitt Romney i Rick Perry – wypowiadali się niezwykle ostrożnie i w zasadzie krytykowali Biały Dom za uwikłanie Ameryki w kolejny “konflikt bez końca”, co jest o tyle kuriozalne, że poprzednik Obamy zaprowadził kraj prosto w bagno podwójnej wojny.
Nic zatem dziwnego, że wszyscy ci politycy znaleźli się w dość niezręcznej sytuacji z chwilą, gdy libijska rewolucja zaczęła odnosić spektakularne sukcesy. Wszystko wskazuje na to, że reżim Kadafiego został skutecznie wyeliminowany, a kraj zmierza w kierunku zupełnie nowej, bardziej demokratycznej rzeczywistości, co – jak by na to nie patrzeć – jest zjawiskiem pozytywnym zarówno dla świata arabskiego jak i globalnych interesów Ameryki. Romney i Perry w zasadzie nie wiedzieli, co na ten temat powiedzieć, bo niemal każdy komentarz sugerowałby w jakiś sposób sukces Obamy. Natomiast Bachmann w ogóle zamilkła, czemu się specjalnie nie dziwię, bo jej wcześniejsze stanowisko w tej sprawie teraz wydaje się po prostu bezsensowne. I tak większość republikańskich kandydatów na prezydenta kraju stanęła w obliczu poważnej trudności frazeologicznej, polegającej na tym, by jakoś wyrazić zadowolenie z obalenia Kadafiego bez jednoczesnego komplementowania Białego Domu.
Interwencja NATO w Libii nie jest jednak sukcesem Obamy. Jest to raczej sukces innego spojrzenia na rolę USA i Paktu Północno-Atlantyckiego w rozwiązywaniu globalnych konfliktów. Udział Ameryki w libijskiej misji kosztował nas bardzo niewiele. Nie było wielkich wydatków i lądowej inwazji, a w atakach na popleczników Kadafiego szkody nie doznał ani jeden amerykański żołnierz. Owszem, kampania trwała parę miesięcy, ale każde porównanie tego rodzaju działań do wojny irackiej po prostu nie ma sensu. Irak to wojna w stylu Busha, Liban natomiast stanowi przykład skutecznej, legalnej interwencji militarnej bez rozpętywania totalnej wojny.
Tak się przedziwnie składa, że na rynek wydawniczy ma wkrótce trafić książka zawierająca wspomnienia byłego prezydenta Dicka Cheney’ego. Jak się zwiedzieli dziennikarze, Cheney przyznaje w tym dziele, iż w roku 2007 namawiał Busha do zbombardowania “wybranych obiektów w Syrii”, ale jego namowy zostały zignorowane. Problem w tym, że Cheney w zasadzie chciał bombardować wszystko, co się dało, a jego wojowniczość w znacznej mierze udzieliła się całej administracji. Na szczęście te czasy mamy już z głowy. Wiceprezydent winien moim zdaniem odsunąć się w cień, jako że jego zapatrywania na rolę Ameryki w globalnych porachunkach zostały już dawno skompromitowane.
Andrzej Heyduk