Ameryka od środka
O ruchu "herbacianym", czyli tzw. "Tea Party Movement", jest ostatnio w USA dość głośno, tym bardziej że ludzie ci mają dziś spory wpływ na to, co dzieje się w Izbie Reprezentantów, gdzie mają agresywnych działaczy. Jednak z najnowszych sondaży wynika, iż frakcja ta traci szybko na popularności i staje się dla wyborców siłą marginalną. Jest to zjawisko dość ciekawe, zarówno ze względów politycznych, jak i socjologicznych.
Do dziś opowiadana jest legenda o tym, jako to przed paroma laty zrodził się spontaniczny ruch polityczny, którego członkowie chcieli zaprotestować przeciw zbyt dużym wpływom rządu federalnego, wysokim podatkom i rosnącemu zadłużeniu kraju. Parasol "Tea Party" miał być obszerny i otwarty dla wszystkich, ale w gruncie rzeczy zmieściła się pod nim niemal wyłącznie prawicowa ekstrema, która wcale się tak bardzo spontanicznie nie skrzyknęła, lecz została dość dobrze zorganizowana. Dzisiejsze badania wykazują, iż "herbaciarze" to w ogromnej większości ludzie biali, republikanie, niezwykle konserwatywni, jeśli chodzi o sprawy socjalne, wrodzy w stosunku do imigrantów, pragnący obecności Boga i religii w polityce oraz nalegający na stosowanie fiskalnej ascezy, jeśli chodzi o wydatki publiczne.
Tak się jednak nieszczęśliwie dla "Tea Party" składa, że przeciętny amerykański wyborca zgadza się tylko z jednym naczelnym poglądem tego ugrupowania – prawie nikt nie chce rozrostu rządu federalnego. Natomiast Amerykanie zdecydowanie popierają zasadę rozdziału państwa od kościoła i uważają spory o takie sprawy jak aborcja i małżeństwa homoseksualne za kwestie drugorzędne. Nic zatem dziwnego, że ludzie z "Tea Party" systematycznie tracą zwolenników, szczególnie w kontekście ostatnich kłótni o górny limit zadłużenia rządowego.
W kwietniu 2010 roku sondaż New York Times/CBS wskazywał, że na poczynania "Tea Party" negatywnie zapatrywało się 18% wyborców. Dziś ten sam wskaźnik przekracza 40%. Wśród 20 czołowych organizacji społecznych i politycznych w USA "herbaciarze" zajmują dziś niemal ostatnie miejsce, jeśli chodzi o popularność, które dzielą zresztą z tzw. ewangelikanami, czyli skrajnie prawicowymi chrześcijanami. Wszystko to mocno komplikuje życie republikańskim politykom. Są oczywiście tacy, np. Michele Bachmann i Rick Perry, którzy aktywnie zabiegają o poparcie "Tea Party". Jednak ścisłe związki z "herbaciarzami" stają się coraz bardziej toksyczne politycznie, bo w miarę jasne staje się to, iż elektorat szuka kandydatów bardziej umiarkowanych i mniej dogmatycznych. W gruncie rzeczy wielu wpływowych republikanów boi się panicznie radykalizacji, w której upatrują receptę na wyborczą klęskę. Z drugiej strony, nie bardzo wiedzą, w jaki sposób poradzić sobie z tą grupą w Kongresie, gdzie jakiekolwiek negocjacje z nią są prawie niemożliwe.
Niektórzy są zdania, że spodziewana wielka kariera polityczna "herbaciarzy" znajduje się już w fazie schyłkowej, czyli w zasadzie nigdy się nie zmaterializowała. Jeśli tak rzeczywiście jest, okazuje się raz jeszcze, iż Ameryka jest z natury rzeczy krajem centrystycznym, który nieuchronnie skazuje radykałów, zarówno prawicowych jak i lewicowych, na marginalizację. W przypadku "Tea Party" marginalizacja ta niemal na pewno już się zaczęła.
Andrzej Heyduk