Ameryka od środka
Biorąc pod uwagę obecny stan amerykańskiej gospodarki oraz poziom społecznego niezadowolenia z tego, co się w Ameryce dzieje, w miarę oczywiste jest to, że w przyszłorocznych wyborach republikanie mają spore szanse na pokonanie Baracka Obamy. Pytanie tylko, czy są w stanie z szans tych skorzystać.
Wielu konserwatywnych komentatorów nie kryje się z faktem, iż obecny zestaw zdeklarowanych już republikańskich kandydatów prezydenckich ich nie zadowala. Między innymi Bill Kristol systematycznie ubolewa nad tym, że na start w wyborach nie zdecydowali się tacy ludzie jak gubernator New Jersey Chris Christie, czy też powszechnie lubiany Mike Huckabee. Tu i ówdzie słychać głosy, że większość kandydatów jest zbyt konserwatywna, co będzie wprawdzie witane z entuzjazmem w czasie prawyborów, ale stanie się natychmiast polityczną kulą u nogi w ostatecznej rozgrywce wyborczej. Chodzi tu szczególnie o Michelle Bachmann, której nominacji mocno obawiają się co bardziej umiarkowani konserwatyści. Uważają ją za “niewybieralną”, a zatem jej ewentualny sukces w prawyborach byłby ich zdaniem wielkim sukcesem Obamy.
Niektórzy zdają się czekać na wstąpienie w szranki wyborcze gubernatora Teksasu, Ricka Perry, upatrując w nim niemal zbawcę. Nie wszyscy jednak sądzą, że byłby on najlepszym przeciwnikiem Obamy. Jego rządy na szczeblu stanowym były i są dość skomplikowane i nie pozbawione wielu kontrowersji. Ponadto zwraca się uwagę na to, że amerykański elektorat może patrzeć niechętnie na waszyngtońskie aspiracje jeszcze jednego polityka z Teksasu i to w dodatku takiego, który ledwie przed kilkoma miesiącami zdawał się popierać ruch na rzecz secesji jego stanu z Unii.
Jest oczywiście jeden kandydat, który zdaje się być na razie faworytem i który zdradza bardziej centrystyczne poglądy. Chodzi oczywiście o Mitta Romney, który we wszystkich sondażach plasuje się na pierwszej pozycji wśród republikańskich kandydatów. Jednak jego dotychczasowa kampania jest nieco dziwna, gdyż w zasadzie polega na nieobecności kandydata. Romney rzadko pojawia się publicznie i nie zabiera głosu w ważnych dla kraju sprawach – milczał nawet wtedy, gdy toczył się zażarty spór o podwyżkę poziomu zadłużenia rządu. Wziął wprawdzie udział w obu dotychczasowych debatach telewizyjnych, ale na tzw. “straw poll” (próbne głosowanie) w stanie Iowa nie zamierza się stawić.
Jego taktyka zdaje się polegać na tym, że im mniej się publicznie mówi, tym trudniej jest popełnić jakąś gafę lub powiedzieć coś, co może mieć negatywny wpływ na kampanię. Jest to jednak rozumowanie kontrowersyjne, jako że wygrać w ten sposób Białego Domu w zasadzie nie można. A gdy przyjdzie w końcu czas na pierwsze prawybory, Romney będzie się musiał “ujawnić”, co w jego przypadku może się okazać bolesne. Jego republikańscy przeciwnicy oskarżają go od dawna o zmienność poglądów, np. w sprawie aborcji, oraz o wprowadzenie w Massachusetts systemu opieki zdrowotnej, do złudzenia przypominającego reformy przeforsowane przez Obamę.
Jednak Romney ma również inny problem, o którym na razie nikt publicznie nie wspomina, ale który z pewnością pojawi się w późniejszej fazie wyborczego sezonu. Chodzi mianowicie o jego przynależność do sekty mormonów, którą sporo Amerykanów uważa za “dziwaczny kult”. Osąd taki jest o tyle zrozumiały, że mormonizm powstał na podstawie rzekomego “objawienia”, które stało się udziałem Josepha Smitha, człowieka dość podejrzanego autoramentu, który oświadczył w 1820 roku, że pojawił się przed nim anioł, który przyniósł mu wyrytą na złotych tablicach “księgę mormonów”. Problem w tym, że tablic tych nikt nigdy nie widział, a nieco później sformułowane zasady wiary budzą do dziś sprzeciw wszystkich zasadniczych nurtów chrześcijańskich. Bądź co bądź, mormoni dawniej uważali, że biblijny Adam był bogiem i że raj znajdował się w stanie Missouri. Do dziś głoszą, że diabeł jest bratem Jezusa, a ludzie są bogami, którzy dawno temu zstąpili na ziemię.
Z sondaży wynika, iż 18% wyborców konserwatywnych nigdy nie oddałoby głosu na mormona, niezależnie od jego innych kwalifikacji. Ten sam wskaźnik wśród elektoratu wyborczego wynosi prawie 30%. Jest to trudność, której Romney nie jest w stanie w żaden sposób zlikwidować, a która może okazać się decydująca, jeśli były gubernator Massachusetts zdobędzie nominację swojej partii. Na początek jednak musi porzucić swoją “publiczną nieobecność”.
Andrzej Heyduk