Ameryka od środka
Dla nikogo nie jest tajemnicą to, że w XX-wiecznej historii Stanów Zjednoczonych pojawiał się od czasu do czasu tzw. nurt izolacjonistyczny, zgodnie z którym Ameryka nie powinna za bardzo mieszać się w globalną politykę ani też wikłać się w międzynarodowe organizacje, zrzeszenia i pakty. Izolacjonizm w takiej czy innej postaci był i nadal jest częścią programu Partii Republikańskiej, a przynajmniej jednego z jej skrzydeł.
Już w 1919 roku, gdy rodziła się tzw. Liga Narodów, prekursorka dzisiejszej ONZ, izolacjoniści nie dopuścili do przyłączenia się Ameryki do tej inicjatywy. Równie silnie izolacjoniści dali o sobie znać w czasie II wojny światowej, skutecznie forsując ustawy, które ograniczały skalę amerykańskiej pomocy dla sojuszników w Europie. Gdyby nie nalot Japończyków na Pearl Harbor, ich poglądy zapewne wzięłyby ostatecznie górę.
Później izolacjonizm odszedł na drugi plan, szczególnie w kontekście powszechnie akceptowanej na Zachodzie konfrontacji z komunizmem, ale dziś obserwujemy jego niespodziewany powrót. Niektórzy z zadeklarowanych już republikańskich kandydatów na prezydenta mówią coraz częściej o tym, iż Ameryka winna zrezygnować z roli globalnego przywódcy i w taki czy inny sposób wycofać się z wielu międzynarodowych przedsięwzięć. Niektórzy z nich zdają się również popierać redukcję wydatków na zbrojenia, co w kręgach republikańskich jeszcze do niedawna było nie do pomyślenia. Równie mało prawdopodobna byłaby republikańska opozycja w stosunku do przedłużającej się wojny w Afganistanie oraz udziału USA w nalotach na Libię.
Skrajny izolacjonizm zawsze był niebezpieczny i nigdy nie przyniósł krajowi niczego dobrego. Jego obecne wcielenie jest szczególnie anachroniczne, bo zrodziło się w zupełnie zmienionym świecie, w którym zajmowanie się wyłącznie własnymi sprawami jest po prostu niemożliwe. Trudno jest oderwać jedyne w zasadzie supermocarstwo od codziennych, globalnych konfliktów i problemów, a świat stał się na tyle “mały”, głównie dzięki niezwykłym postępom technologicznym, że marzenia o jakiejś “wyspie”, odgrodzonej od reszty narodów i ich kłopotów są niemożliwe do zrealizowania.
Faktem jest to, że niektórzy czołowi republikanie zdają się być wyraźnie zatroskani ponownym wskrzeszeniem izolacjonizmu, ponieważ uważają – zapewne słusznie – że nie jest to najlepsza recepta na sukces w wyborach w 2012 w roku. Senator John McCain przestrzegł ostatnio swoich kolegów przed “izolacjonistycznymi zapędami” i zasugerował, iż “zamknięcie się w sobie” jest o wiele bardziej niebezpieczne niż aktywne angażowanie się w sprawy świata. Skrytykował zarówno Michelle Bachmann jak i Mitta Romneya za chęć pośpiesznego wycofania wszystkich sił amerykańskich z Afganistanu i za nawoływanie do natychmiastowego poniechania dalszego udziału w kampanii libijskiej. Podobnie wypowiedział się Tim Pawlenty, który jako jedyny z republikańskich kandydatów zdecydowanie potępił izolacjonistów.
Wszystko to sugeruje coraz większy rozziew w szeregach republikańskich w sprawach dotyczących polityki zagranicznej USA. Obóz zwolenników tzw. Tea Party zdaje się zmierzać coraz szybciej w kierunku izolacjonizmu, co zaczyna poważnie niepokoić członków republikańskiego establishmentu, upatrujących w tego rodzaju strategii niezbyt korzystne konsekwencje polityczne.
Wydaje się, że losy izolacjonistów zależeć będą w znacznej mierze od tego, kto zostanie ostatecznym kandydatem na prezydenta po stronie republikańskiej. McCain i Pawlenty boją się Ameryki odciętej od reszty świata i pozbawionej roli globalnego lidera, ale nikt nie wie, czy potrafią się skutecznie przeciwstawić sentymentom, które w Partii Republikańskiej pokutują w takiej czy innej formie od prawie stu lat.
Andrzej Heyduk