Ameryka od środka
Politolodzy i socjologowie od dawna twierdzą, że skłonność danego społeczeństwa do szerzenia i wyznawania przeróżnych teorii spiskowych jest zależna od tego, na ile ludzie czują się ubezwłasnowolnieni przez władze. Wszędzie tam, gdzie rząd kontroluje dużo, a czasami prawie wszystko, niemal każde wydarzenie znajduje natychmiast jakąś spiskową interpretację, podczas gdy w warunkach demokracji i decentralizacji skala tego rodzaju zjawisk jest znacznie mniejsza.
Teza ta została niedawno potwierdzona przez przypadek byłego szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Dominika Strauss-Kahna, który trafił do aresztu pod zarzutem próby gwałtu na pokojówce w nowojorskim hotelu. Jak wynika z najnowszych sondaży, ponad 60% Francuzów jest zdania, że DSK wpadł w specjalnie zastawioną na niego pułapkę, której celem było zniszczenie jego kariery politycznej. Innymi słowy, ich zdaniem jakieś tajemne siły nasłały czarnoskórą dziewoję, by owa sprowokowała incydent kompromitujący potencjalnego kandydata na prezydenta Francji oraz wszystkich francuskich socjalistów. Zdumiewające jest to, że aż tak znaczna część francuskiego społeczeństwa na serio traktuje te banialuki, tym bardziej iż życiorys DSK usiany jest wieloma incydentami natury – by powiedzieć delikatnie – romantycznej.
Francja to oczywiście kraj demokratyczny, ale mocno scentralizowany. Uprawnienia rządu są tam znacznie większe niż w USA, co zresztą powoduje czasami, że amerykańscy politycy straszą nasz elektorat „francuskim socjalizmem”. Nic zatem dziwnego, że „spiskowa teoria dziejów” jest dla Francuzów chlebem powszednim. Skoro rząd może prawie wszystko, jest również w stanie prowadzić działania tajne, zakulisowe i wredne. Podobnie do pewnego stopnia jest w Polsce, gdzie domniemany „spisek smoleński” pozostaje tematem niezwykle popularnym wbrew w miarę oczywistym faktom.
W USA teorii o spiskach jest bez liku, ale istnieje pewna zasadnicza różnica – wierzy w tego rodzaju rzeczy znikoma część ludności. Od dawna pokutuje na przykład teoria o tym, że w dniu 11 września 2001 roku do pracy w budynkach World Trade Center w Nowym Jorku nie przyszli Żydzi, ponieważ ataki terrorystyczne w tym dniu zorganizował izraelski Mossad, który „ostrzegł swoich”. Jest to oczywista bzdura, która nie znajduje żadnego potwierdzenia w faktach. I nie ma to o tyle znaczenia, że tylko 2% Amerykanów traktuje te głupoty poważnie. Podobnie jest w przypadkach innych „spisków”, takich np. jak zamach na prezydenta Kennedy’ego, ukrycia przez władze kosmitów lądujących w Nowym Meksyku, itd. Zdaje się to zatem potwierdzać tezę, że im bardziej otwarte społeczeństwo, tym mniejsza jego skłonność do przypisywania różnym wydarzeniom „spiskowego” charakteru.
A jeśli tak, to popularność licznych opowieści o tajnych knowaniach władz staje się ciekawym miernikiem tego, na ile ludzie czują się manipulowani lub pozbawiani kontroli nad swoim codziennym życiem. W tym świetle Ameryka nadal znajduje się w dość dobrej kondycji, mimo nieustannych krakań o rządowym wścibstwie i „neo-socjalizmie” obecnej ekipy w Białym Domu.
Teorie spiskowe zawsze będą istnieć i pozostaną opłacalną pożywką dla niektórych mediów. Tak długo jednak jak liczba zaprzysięgłych spiskomanów pozostawać będzie nikła, nie ma się czym martwić.
A propos, niemal nikt w USA nie wierzy to, że DSK padł ofiarą spisku. I bardzo dobrze.
Andrzej Heyduk