Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 30 września 2024 04:25
Reklama KD Market
Reklama

Stanisława Rawicka Działaczka z zamiłowania


Sylwetka miesiąca






Stasia Krawczyk urodziła się i chodziła do szkoły w Jurowie koło Tomaszowa Lubelskiego. Jej mama była tam nauczycielką.


 


Skończyła studium kulturalno-oświatowe. Potem była polonistyka na Uniwersytecie Warszawskim i dwa lata pracy w Ministerstwie Oświaty.


 


Do Ameryki wybrała się na sześć tygodni, żeby zarobić trochę pieniędzy. Był to dla niej smutny rok, bo umarł jej kochany wujek, ojciec chrzestny, który był – jako żołnierz AK na Zamojszczyźnie – prześladowany i więziony przez komunę.


 


Wyjeżdżała w listopadzie 1980 roku, przeżywając nadzwyczajną atmosferę początków Solidarności.


 


W sklepach nic nie było. Jechała na zimę, ubrana w nowy kożuch, na który przez pięć lat były zbierane skóry. Jej szwagier Jerzy Karaszkiewicz, który był aktorem, pożyczył jej 200 dolarów i dał adres do znanej polskiej aktorki, mieszkającej w Nowym Jorku, a od cioci dostała telefon do znajomych w Chicago. Na lotnisko miał po nią wyjść wujek koleżanki, której zostawiła mieszkanie. Wszystko wyglądało optymistycznie.


 


Na lotnisku w Nowym Jorku nikt na Stanisławę nie czekał, w dodatku przetrzymało ją trochę Immigration. Kiedy wyszła, Polacy, którzy lecieli w tym samym samolocie, pojechali już do Chicago, więc została sama.


 


Porozumiewała się z pomocą zabranego z Polski słownika, bo z angielskiego znała tylko "yes", "no" i "how are you".


 


Pierwsze słowo, jakie znalazła, to było "where?"  Gdzie jest telefon? Automaty były inne niż w Polsce, nie mogła sobie poradzić. Wreszcie jakiś Amerykanin, widząc jej bezradność, pomógł jej uzyskać połączenie.


 


Aktorka przyjęła ją uprzejmie, ale po krótkiej rozmowie zapytała: "A do kogo pani przyjechała?" No tak, trzeba było lecieć do Chicago do znajomych cioci. Na bilet wydała $170, zostało jej trzydzieści. W Chicago na drugi dzień poszła do księgarni "Polonia" i kupiła za dwadzieścia dolarów  książkę Hłaski. Za pozostałe dziesięć zrobiła żywnościowe zakupy do domu, gdzie ją przyjęto. A z wdzięczności za gościnę wysprzątała cały dom, łącznie z myciem kafelkowego sufitu.


 


Przez pośrednika dostała pracę w serwisie sprzątającym. Praca była okropna, ale Stanisława zacisnęła zęby i postanowiła wytrzymać. Na początek było czyszczenie pieca w fabryce. Boss mówił do niej: "ty komunistko".


 


To bolało. Jej rodzice byli wychowani w harcerstwie, w ideałach niepodległości, które przekazali dzieciom. Podczas pracy w ministerstwie były naciski, żeby się zapisała do partii. Ale kiedy wyjeżdżała do Warszawy, mama jej powiedziała: "Dziecko, pamiętaj o jednym – żebyś się nigdy nie zapisała do partii!" I nigdy w partii nie była.


 


Następna chicagowska praca to była opieka nad małą, niespełna dwuletnią dziewczynką. Stanisława udawała, że zna angielski. Ten dom też dokładnie wysprzątała, starała się. Byli zadowoleni, ale po tygodniu chcieli ją zwolnić, bo się okazało, że nie zna języka.


 


Pośrednik przyjechał i – według umowy – zabrał całą tygodniówkę. Prosiła, żeby jej zostawił ze dwadzieścia dolarów, ale zabrał wszystko. Pracodawcy zgodzili się jeszcze trochę ją zatrzymać. Z dzieckiem się porozumiewała, ale musiała odbierać telefony. Wymyśliła na to sposób. Cały alfabet zapisała fonetycznie i nosiła tę kartkę w kieszeni. Nauczyła się mówić "Please, spell me your name". I zapisywała to fonetycznie, a potem dla nich – alfabetycznie.


 


W ten sposób sobie poradziła i jednak zatrzymali ją na stałe. Pracowała u nich trzy lata. "To był bardzo przyjemny dom – uśmiecha się. – Byłam tam jak ktoś z rodziny".


 


Zachęcili ją do nauki. Zapisała się do szkoły angielskiego przy Pułaski i Milwaukee. "Uczyła tam wtedy pani Rozmarek. Najpierw nauczyła nas 'God Blees America'. Bardzo mile ją wspominam. Uczyła w Wright College angielskiego i polskiego. Jeździłam tam też na angielski".


 


Młodzi ludzie, u których pracowała, zabrali ją od razu w marcu na Florydę. Cóż to było za przeżycie – z mroźnego i zaśnieżonego Chicago znalazła się w środku lata nad morzem!


 


To byli żydzi ortodoksyjni. Nie raziło jej to. Bardzo dużo się nauczyła o ich kulturze, o ich świętach, jakie mają symbole… "Na przykład na Wielkanoc dzielą się kartoflem polanym słoną wodą. To tak jak nasze dzielenie się jajkiem, ale ta słona woda symbolizuje łzy narodu".


 


Wystąpili o stały pobyt dla Stanisławy. Na weekendy dawali jej samochód, bo sami ze względów religijnych i tak nie mogli jeździć. Poczuła wtedy lekkość życia w tym kraju. Bardzo jej odpowiadało optymistyczne nastawienie Amerykanów i nierobienie problemów z małych rzeczy.


 


W maju 1981 r. do Chicago przyjechał Jerzy Kopczyński "Bułeczka" z przedstawieniem wręcz kultowej wtedy "Konopielki". Wybrała się ze znajomymi do teatru, a potem na kolację i do Orbitu na drinka. Tam byli znajomi, i znajomi znajomych, między innymi Waldemar Rawicki. Wieczór zakończył się w klubie, gdzie… ale oddajmy głos pani Stanisławie.


 


"Świetnie nam się tańczyło. Do piątej rano. I tak się zaczęło. Poprosił mnie o telefon, ale nie zapisał. Przyszłam o trzeciej do pracy, o 3:05 zadzwonił telefon. On jest statystykiem, ukończył Northwestern, świetnie pamięta liczby. Odpowiadaliśmy sobie intelektualnie, lubiliśmy podróżować. Waldemar był wiceprezesem Związku Akademików. Wprowadził mnie w świat polonijny. Niektórzy się pracą społeczną dowartościowują, a jemu to po prostu sprawiało przyjemność".


 


Pobrali się po czterech latach. Wiele podróżowali. Ślub cywilny wzięli na Hawajach, a kościelny w Chicago.


 


Pracę społeczną Stanisława rozpoczęła bardzo szybko. Najpierw w Kongresie Polonii Amerykańskiej, którego prezesem był wtedy Roman Puciński. Jeszcze nie należała do KPA, bo nie miała stałego pobytu, ale brała udział w pracach organizacji. Po zakupie budynku przy Milwaukee pomagała przy jego sprzątaniu, myła nawet podłogi. Członkiem Kongresu została od razu po otrzymaniu stałego pobytu.


 


W pracy było jej bardzo dobrze. Chodziła do Truman College na angielski i komputery, ale po trzech latach pomyślała, że nie można dłużej tak żyć. Znalazła z ogłoszenia pracę recepcjonistki u polskiego lekarza, dr. Bierzeńskiego, ginekologa i trochę psychologa. Pracowała u niego trzy lata, nauczyła się wszystkiego o ubezpieczeniach.


 


Już wtedy państwu Rawickim urodziła się córka. Dali jej imię Elizabeth, ale nazywali ją po polsku – Ela, Elunia. Mama Stanisławy, która odwiedzała ich w Chicago, nauczyła wnuczkę czytać i pisać po polsku, zanim dziewczynka skończyła sześć lat.


 


Lekarz wyjechał do Kalifornii, a Stanisława dostała propozycję pracy w firmie ubezpieczeniowej Metropolitan, która potrzebowała osoby dwujęzycznej – z angielskim i polskim.


 


Klienci ją lubili i choć nieraz – zwłaszcza przez telefon – narzekali na jej akcent w angielskim, przy osobistym kontakcie lody pękały. Jednak czasem myślała: "Co ja tu robię? Gdzie jest mój dom? Dlaczego nie jestem tam?" Ale zawsze to pokonywała, nie załamywała się, nie rozczulała się nad sobą.


 


Wtedy już sporo czasu poświęcała działalności w Związku Narodowym Polskim. Bonawentura Migała, który przygotowywał się do ustąpienia ze stanowiska prezesa Towarzystwa Giewont, zachęcił ją do pracy w tej właśnie grupie ZNP. Od razu, w 1985 roku, została wiceprezeską i była nią przez wiele lat, a kiedy zrezygnował z funkcji prezesa Andrzej Dudek, została prezeską. Grupie udało się bardzo rozbudować fundusz stypendialny. Zarobione na zabawach pieniądze były od razu rozdzielane. W sumie rozdano na stypendia około 60 tysięcy dolarów.


 


Kiedy Magdalena Solarz założyła Małe Wici, na początku brakowało im pieniędzy i Grupa Giewont wspomagała zespół – dawała pieniądze na stroje i tym podobne wydatki. Małe Wici, które od tamtej pory rozwinęły się i zdobyły dużą renomę, należą do Grupy i dzięki temu dostają dotacje z ZNP, ale Grupa wciąż im pomaga.


 


Stanisława do tej pory prezesuje Towarzystwu Giewont, a w międzyczasie została prezeską gminy 91 ZNP. Myśli o rezygnacji z jednej prezesury. "I tak będę się udzielała – mówi – ale niech ktoś inny przejmie administrację".


 


Zawodowo pracowała ponad piętnaście lat w Metropolitan, realizując i tam swoją potrzebę pracy społecznej. Zorganizowała pięć pikników w parku i do dziś dnia ludzie o nie pytają. Metropolitan dawało na to jakąś sumę, z której Stanisława płaciła każdemu występującemu artyście, każdemu zespołowi. Jest bardzo przeciwna temu, żeby artyści musieli występować tylko za jedzenie.


 


W Metropolitan miała bardzo miłe kontakty, ale pięć lat temu odeszła stamtąd z powodu konfliktu interesów i została brokerem tylko w ZNP, którego statut nie pozwala jednocześnie pracować w innej firmie ubezpieczeniowej. A więc zapisuje ludzi do ZNP.


 


Jedną z wiceprezesek stanowego wydziału Kongresu Polonii Amerykańskiej była od bardzo dawna, jeszcze od czasów Romana Pucińskiego. Kiedy prezesem wydziału został Frank Spula, była przez rok sekretarką protokółową.


 


Z jej inicjatywy wydział KPA na stan Illinois zorganizował zbieranie informacji o planach kościołów, organizacji i innych placówek związanych z obchodami Miesiąca Dziedzictwa Polskiego w Ameryce. Przez kilka lat był wydawany kalendarzyk, informujący polską społeczność, co się będzie w październiku działo.


 


Zainicjowała wydawanie przez KPA plakatów na Dzień Pułaskiego.


 


Wykorzystuje swoje zdolności plastyczne przy robieniu dekoracji na rozmaite imprezy ZNP i Kongresu. Kiedy był odznaczany dr Stanisław Burzyński z Teksasu, to – aby nie wydawać pieniędzy – z darowanych kwiatów sama zrobiła centralny bukiet i stroiki na wszystkie stoły, a był to duży bankiet. Potem robiła wiele dekoracji – jednorazowych, ale i trwałych, jak choćby wykorzystywany co roku biało-czerwony wystrój sceny na "Świętojankach" Związku Młodych Polek, w którym również działa od ponad dwudziestu lat.


 


Jeżeli z jakiejś ważnej okazji trzeba było napisać artykuł, a nie miał kto tego zrobić, to pisała. Gorzej albo lepiej, ale informacja szła w świat.


 


Zarówno w KPA, jak i w ZNP, podejmowała wiele inicjatyw, ale nigdy nie mówiła "ja", tylko "my". Bo – jak podkreśla – nic by nie wyszło z inicjatyw, gdyby nie ludzie, z którymi się rozumie i od wielu lat współpracuje.


 


Po śmierci Papieża w gminie powstał pomysł posadzenia sosny w dniu jego urodzin. Po wielkim żalu w kwietniu, 18 maja posadzono na terenie ZNP malutką sosenkę, która już jest taka duża, że jest obawa, aby za duża nie urosła. Koło niej położono kamień z wyrytymi słowami: "A żywym zostaniesz zawsze wśród nas". Co roku 18 maja gmina organizuje koncert i rozdaje "wadowickie" kremówki, ulubione ciastka Karola Wojtyły. To już jest tradycja. W tym roku – ze względu na beatyfikację – planowane są większe obchody.


 


W ZNP Stanisława jest wśród tych, którzy zapisują do organizacji najwięcej osób. Ostatnio do Towarzystwa Giewont zapisała się Grażyna Auguścik, również Jarek Gołembiowski i 11-letni pianista Daniel Szefer, a "przymierza się" Arek Religa. Grupa urządza liczne imprezy artystyczne – wystawy malarskie w ZNP, wieczorki poezji – i jak tylko może, popiera artystów. Stanisława uśmiecha się nieśmiało. "Może to dlatego, że mam w rodzinie artystów, moja siostra jest plastyczką… W ogóle chyba mam duszę artystyczną".


 


W lutym dostała telefon, żeby się zbierała do Springfield, gdzie otrzyma nagrodę bratnich organizacji stanu Illinois. Była jedyną tak wyróżnioną przedstawicielką polskiej organizacji. Nie spodziewała się tego;  praca społeczna nigdy nie była dla niej obowiązkiem. "Ja to po prostu lubię" – mówi.


 


Do Legionu Młodych Polek wstąpiła pod wpływem męża, który ma dla tej organizacji wielki szacunek. Była w LMP polskojęzyczną korespondentką, bo tam się generalnie prowadzi zebrania po angielsku. Na "Świętojanki" – oprócz dekorowania sceny – przez wiele lat gotowała i zawoziła bigos. Wpadła na pomysł konkursu najszybszego wicia wianka, zapraszała wróżkę… To były złote czasy "Świętojanek".


 


Ostatnio została korespondentką Legionu, już trzeci rok pisze o Balu Amarantowym. Działa w różnych komitetach – ostatnio do spraw kontaktów z polskimi mediami. Ale jak się pojawia jakaś inna potrzeba, to też się udziela.


 


Krystyna Cygielska



Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama