Ameryka od środka
W Waszyngtonie przez pewien czas toczyły się mrożące krew w żyłach dyskusje, od których zależało, czy rząd federalny będzie miał za co funkcjonować do września tego roku. Wszyscy, po obu stronach tego sporu, zapewniali, że nie chcą dopuścić do “zamknięcia rządu”, ale zaraz potem dodawali, iż nie godzą się również na to lub tamto i że będą “walczyć” o swoje prawa. Chodzi oczywiście o cięcia budżetowe, których domagają się republikanie, a na które do pewnego stopnia godzą się również demokraci. Różnice zdań dotyczą tego, co należy ciąć i w jakim stopniu. “Herbaciarze” chcieliby wyciąć absolutnie wszystko i wywierają mocny nacisk na przywódców republikańskich, podczas gdy demokraci nie godzą się na usuwanie środków na realizację wcześniej zatwierdzonej ustawy o reformie systemu ubezpieczeń medycznych.
W sumie jednak wszystko to stanowi teatr polityczny bez większego znaczenia. Kwoty, o które spierają się politycy, to grosze w porównaniu z deficytem budżetowym, którego zamierzona eliminacja przez następne dziesięć lat wymagać będzie szeregu niezwykle drastycznych posunięć, które w taki czy inny sposób nikomu nie będą się za bardzo podobać. Dalsze finansowanie rządu federalnego i tak będzie musiało zostać jakoś zatwierdzone, nawet jeśli po drodze dojdzie do tzw. “government shutdown”.
Mnie jednak trapią dwie rzeczy. Po pierwsze, zastanawiam się, czy Amerykanie w ogóle zauważą, że rząd przestał działać. Może się to okazać trudne, bo – jak większość wyborców od dawna wie – władze federalne i tak tkwią nieustannie w politycznym impasie, a prawo dodatkowo przewiduje, iż wszystkie “niezbędne agencje” będą finansowane niezależnie od tego, co się stanie. A zatem działać będą: wymiar sprawiedliwości, ministerstwo obrony, CIA, FBI, Straż Graniczna, etc., a ludzie nadal dostawać będą czeki “social security” oraz zwroty nadpłat podatkowych. Owszem, jeśli ktoś pojedzie do jakiegoś parku narodowego, to pocałuje klamkę, ale coś mi się wydaje, że nie to akurat najbardziej absorbuje przeciętnego obywatela kraju.
Po drugie, należy wyjaśnić, dlaczego nasi dzielni ustawodawcy są tak skłonni do jałowych dyskusji o wstrzymaniu działalności rządu federalnego. Gdyby rzeczywiście do czegoś takiego doszło, wszyscy członkowie Kongresu nadal dostawaliby pełne wynagrodzenie, czyli minimum 180 tysięcy dolarów rocznie. Wynika to z faktu, że władza ustawodawcza finansowana jest “z innej szuflady”. Ustawodawcy gotowi są zatem do tymczasowego wysłania na zieloną trawkę tysięcy pracowników federalnych, ale sami nadal będą w pełni zatrudnieni. Jak słusznie zauważył satyryk Andy Borowitz, sytuacja ta przypomina zawieszenie w obowiązkach straży pożarnej przy jednoczesnym zwiększonym finansowaniu podpalaczy.
I tu widzę prostą metodę na to, by ten cyrk raz na zawsze skończyć. Wystarczy zmienić prawo tak, by każde “zatrzymanie” pracy rządu federalnego oznaczało również wstrzymanie płac dla wszystkich członków Kongresu. Jestem pewien, że gdyby obecnie takie zagrożenie “uderzenia po kieszeni” już istniało, dyskusja prawodawców z Białym Domem już dawno przyniosłaby odpowiednie rezultaty, czyli jakiś kompromis. Gdy jednak dyskutantami są stosunkowo bogaci ludzie, którym absolutnie nic fiskalnie nie grozi, niezależnie od dalszego rozwoju sytuacji, jakiż mogą mieć interes w rozwiązaniu problemu, szczególnie gdy na jego nierozwiązaniu można zbić jakiś polityczny kapitał?
Andrzej Heyduk