– Mówiłam wam – spytała mama – że wyprowadziliśmy się nagle z tego domu przy cmentarzu?
– Tak, tak! – potwierdziliśmy
– Ale dlaczego? zdziwił się tata.
Mama usiadła wygodnie i uśmiechnęła się zadowolona.
– To było tuż po Wielkanocy – zaczęła – Ojciec zerwał się z łóżka, gdy jeszcze było ciemno i zaczął się szykować.
Gdy wyjął z szafy niedzielną koszulę i jedyny, mocno zużyty garnitur, matka zniepokoiła się poważnie: “Co to, do sądu cię wezwali, czy co?”, ale ojciec z tajemniczą miną oświadczył, że ma sprawy do załatwienia i wyszedł. Wszyscy pobudziliśmy się w czasie tej krzataniny i pytaniom nie było końca. Wreszcie zirytowana matka kazała zbierać się; kto do pracy to do pracy, kto do szkoły to do szkoły. W domu zostawała już tylko najmłodsza dwójka.
Ojciec wrócił wczesnym popołudniem i już od progu oświadczył: ”Dostałem pracę, przeprowadzamy się”. Wciąż widzę naszą matkę z miną radosnego osłupienia na twarzy. Natychmiast wybuchł krzyk i śmiechy. Rzuciliśmy się na ojca szarpiąc go za rękawy i ściskając. Każdy z nas chciał wiedzieć dokładnie i natychmiast. Otóż ojciec dostał pracę dróżnika kolejowego. Nie było to naprawdę nic nadzwyczajnego, bo zarobki niewielkie, ale stałe i co najważniejsze, przysługiwał nam służbowy domek, w którym mogliśmy zamieszkać od zaraz.
Następnego dnia rodzice pojechali obejrzeć nowe miejsce i wrócili zadowoleni; co prawda na końcu miasta, domek nieduży i oczywiście przy linii kolejowej, ale solidnie zbudowany i wygodny.
Po naradach zdecydowano, że starsi bracia wynajmą jakieś skromne mieszkanie, żeby mieć blisko do pracy, a w soboty wieczorem będą przyjeżdżali do domu.
Dzień przeprowadzki był dla nas dniem wielkiego święta. Wstępowaliśmy w inny, lepszy świat. (Tu mama przerwała i popatrzyła na nas uważnie czy dostatecznie doceniamy ważność tamtego dnia).
– Ojciec mój – mówiła dalej – dostał skromną zaliczkę na koszty przeprowadzki i wynajął furmankę, na którą zapakowaliśmy nasz niewielki dobytek. A później nastąpiła największa niespodzianka: przed dom zajechała dorożka i z czwartego piętra zeszła nasza mama w kapeluszu zrobionym przez siebie, niosąc klatkę ze swoim ukochanym kanarkiem. Z miną, jakby to zdarzało się jej codziennie, wsiadła z dwójką najmłodszych dzieci i odjechała. My, z ojcem, pożegnaliśmy osłupiałych sąsiadów i poszliśmy do tramwaju.
Z krańcowego przystanku było już tylko kilka minut spacerem do naszego nowego domu. Zaraz nadjechali bracia z meblami. Staliśmy przed domkiem i patrzyliśmy z podziwem. Z przodu drewniany ganek otoczony balustradką, okna z solidnymi drewnianymi okiennicami, które zamykało się na noc. Z boku przylegająca do domu drewutnia, w której leżało drewno i węgiel na opał. Za domem mały ogródek, w nim kilka grządek pod warzywa i jedno drzewo wypuszczające pierwsze liście. W rogu, schowany za dużym krzakiem bzu, schludny, drewniany domek, z serduszkiem wyciętym w drzwiach. Gdy weszliśmy do domu, matka już była w środku i oglądała wszystko z kwaśna miną, krytykując to i owo, ale dobrze wiedzieliśmy, że jeszcze boi się cieszyć i uwierzyć w nasze szczęście. My natomiast byliśmy zachwyceni wszystkim.
Duża, widna kuchnia, z boku malutki pokoik, który moi rodzice nazwali salonikiem mocno na wyrost, w tyle domu dwie sypialnie z wielkim kaflowym piecem łączącym obydwa pokoje. Nic nie mąciło naszej radości, nawet pociągi, które w tym czasie przeleciały z hukiem i gwizdem, tym bardzie że matka stwierdziła stanowczo: “Przyzwyczaimy się”.
Praca mego ojca była prosta: pilnowanie kilkukilometrowego odcinka torów kolejowych zarówno w dzień jak i w nocy, na zmianę. Zimą na torach tworzyły się niebezpieczne zaspy, wiosną po roztopach woda podmywała tory, wandale niszczyli znaki ostrzegawcze, a nierzadko ktoś przedsiębiorczy wziął sobie kilka podkładów lub kawałek szyny. Obchód trwał dobre kilka godzin. Po drodze rozstawione były budki dla dróżników i robotników kolejowych, gdzie w czasie złej pogody można było wejść, rozpalić ogień w piecyku i ogrzać się. Na razie nie było to potrzebne, bo dni już były piękne, a i noce zaczęły robić się cieplejsze, jak zwykle na początku maja.
Czasami w niedzielę, gdy ojciec miał dzienny dyżur, wychodziliśmy razem i towarzyszyłam mu przez część drogi. Niedaleko za naszym domem zaczynały się łąki, o tej porze zlote od kaczeńców. Co chwile spod nóg wyrywał się skowronek i leciał w niebo jak kamyk wystrzelony z procy, zanosząc się śpiewem. Ciepły wiatr niósł zapach wilgotnej ziemi, młodych liści, rozgrzanych podkładów kolejowych; przedziwna i upajająca mieszanka. Mijaliśmy mały staw zarośnięty tatarakiem, później rozpadający się mur pokryty jeżynami i dzikim winem. W tym miejscu żegnaliśmy się i ja wracałam do domu. Ojciec twierdził, że najmilsze są późne wieczory. Już pachniał zdziczały bez, a w kępie drzew przy torach śpiewały słowiki. Namawiał matkę na spacer razem, ale ona sucho stwierdziła, że romantyzm w niej wygasł po czwartym dziecku.
W nocnych obchodach towarzyszył ojcu młody robotnik Janek, wesoły, dwudziestoletni chłopak. Jego obowiązkiem było sprawdzanie bocznicy kolejowej, mało już uczęszczanej, ale wciąż od czasu do czasu zjeżdżał tam pociąg towarowy, wymagający drobnej naprawy. Obaj mężczyźni rozstawali się w miejscu, gdzie tory rozchodziły się i spotykali się w drodze powrotnej.
Tego wieczora było pachnąco i ciepło. Mimo że jeszcze nie ściemniło się zupełnie, już było słychać pierwszego słowika. Rozmawiali przyciszonymi głosami. Ojciec żartobliwie wypytywał chłopca o dziewczyny, ale on, zmieszany, nie bardzo chciał się zwierzać.
Rozstali się i po krótkim czasie ojciec zobaczył, że z bocznej dróżki na tory weszła dziewczyna. Minęła go i skręciła w stronę bocznicy. “Acha” pomyślał “to dlatego Jasio nie chce nic mówić”. Obejrzał się. Szła szybko, na plecach podskakiwał jej gruby, blond warkocz i powiewała niebieska sukienka. “Wystroiła się “powiedział głośno i sam zdziwił się, że zabrzmiało to z zazdrością. ”Chyba starzeję się“ pomyślał.
Gdy w drodze powrotnej spotkał Janka, dość ostro zwrócił mu uwagę, żeby pilnował swojej pracy. Chłopiec tłumaczył się gorąco, że on z nikim nie spotyka się w czasie pracy. Ojcu zrobiło się wstyd, że tak napadł na niego i aby załagodzić powiedział ”Ech, to wszystko przez te słowiki”.
Jednak następnym razem, po kilku dniach, gdy znowu zobaczył tę samą dziewczynę biegnącą w kierunku bocznicy, zawołał ze złością, że takie młode dziewczyny nie powinny spacerować po torach i przeszkadzać innym w pracy. Dziewczyna nic nie odpowiedziala tylko uśmiechnęła się zawstydzona.
Szedł dalej rozmyślając o swojej młodości i nadjeżdżająca lokomotywa zaskoczyła go, tym bardziej że była słabo oświetlona, z jednym reflektorem zepsutym.
Parowóz skręcił na bocznicę i ojciec z niepokojem pomyślał o dziewczynie beztrosko biegnącej po torach.
Janek nie czekał na niego w drodze powrotnej i to rozzłościło ojca nie na żarty. Postanowił napisać raport do zwierzchnika. Przeszedł kilkanaście kroków i zawrócił. “Trzeba sprawdzić” pomyślał “przecież to porządny chłopak”. Podniósł w górę zapaloną latarnię i machając nią ruszył w stronę, z której powinien nadejść Janek.
Wkrótce zobaczył kogoś, i w świetle latarni rozpoznał chłopca.
Janek szedł kulejąc, bez latarni, ubrudzony ziemią. “Wracajmy na bocznicę” poprosił ojca roztrzęsionym głosem, ”chyba zdarzył się wypadek, ja sam o mało nie zginąłem”.
Płacząc się i zacinając, szybko opowiedział ojcu, że widział tę dziewczynę już kilka razy i mimo że uśmiechała się do niego, to nigdy nie rozmawiali, bo wyraźnie spieszyła się.
Natomiast tego wieczora na jego widok zwolniła kroku. Szła górą, po torach, a on z przeciwnej strony ścieżką, poniżej nasypu. Gdy zrównali się, dziewczyna zatrzymała się.
W świetle uniesionej latarni widział jej jasne włosy i niebieską sukienkę. Stał tak oczarowany aż dziewczyna roześmiała się i skinęła na niego, żeby podszedł. Podbiegł w jej stronę i w tym samym momencie zza zakrętu wypadła lokomotywa. Krzyknął “Skacz” i przez ułamek sekundy widział ją nieruchomą z zastygłym uśmiechem na ustach, zanim sam stoczył się z nasypu. Kilka minut trwało zanim wstał, bolała go noga, stłukł lampę, ale wdrapał się na tory i zaczął wołać. Lokomotywa przejechała, była kompletna cisza. Wtedy właśnie nadszedł mój ojciec. Świecąc i wołając przeszli po torach, ale nikogo nie znaleźli. Ojciec odetchnął z ulgą: “Ona pewnie skoczyła na drugą stronę nasypu i uciekła do domu bojąc się, że spowodowała wypadek”, stwierdził, lecz Janek kręcił głową.
– Chodźmy dalej – prosił.
Doszli do stojącej lokomotywy, z której gramolił się zmęczony mężczyzna.
– Co to, człowieku, nie widziałeś, że ktoś jest na torach? – Zwrócił się do niego gniewnie mój ojciec.
Ależ panie – zaprotestował tamten – nikogo na torach nie było – Przetarł twarz. – Chyba nic się nie stało? – zapytał ze strachem.
Ojciec machnął ręką.
***
Janek do pracy nie wrócił. Podobno znalazł sobie inne zajęcie, a ojciec dostał pomocnika, starszego mężczyznę z pobliskiej wsi. Pan Józef, miły gaduła, znał doskonale okolice i chętnie opowiadał ojcu, co się gdzie wydarzyło. Gdy doszli do bocznicy, pan Józef ożywił się:
– Pan wie, panie Mietku – powiedział do ojca – tu rzuciła się pod pociąg dziewczyna z naszej wsi.
Ojciec zatrzymał się.
– Jej chłopak wybrał sobie inną – mówił dalej pan Józef – A ta biedna tak się dla niego stroiła.
– W niebieską sukienkę? – słabym głosem spytał mój ojciec i przysiadł na trawie.
– Tak, ale co panu jest, panie Mietku? – zawołał zaniepokojony mężczyzna.
Ojciec nie odpowiedział, tylko otarł zimny pot z czoła.
Lili Szpakiewicz