Ameryka od środka
Od paru tygodni Muamar Kadafi zabija swoich rodaków. Robi to metodycznie, chwaląc się od czasu do czasu w kontrolowanej przez siebie telewizji, że właśnie “oczyścił” nowe miasto z “bandytów”. Wygłasza też coraz bardziej paranoidalne teorie o tym, kto zagraża jego krajowi i dlaczego jego osoba jest jednym wyobrażalnym kluczem do rekonstrukcji raju, jakim jego zdaniem jest Libia. Jego zdaniem, ktokolwiek występuje przeciw niemu jest wariatem, terrorystą lub zachodnim agentem, natomiast “prawdziwi Libijczycy” absolutnie go popierają.
Od trzech tygodni świat dyskutuje o możliwości wprowadzenia blokady przestrzeni powietrznej nad Libią, co przynajmniej uniemożliwiłoby bombardowanie zupełnie niewinnych ludzi przez samoloty Kadafiego. Podczas gdy ONZ i rządy krajów wchodzących w skład Rady Bezpieczeństwa naradzają się bez końca i spierają o zawiłe szczegóły, wszystko wskazuje na to, że Kadafi szykuje ostateczny szturm na miasto Bengazi, co niemal na pewno skończy się rzezią.
W tych warunkach coraz częściej rodzą się wątpliwości na temat roli ONZ w czymkolwiek. Nie wystarczy bowiem powtarzać w kółko, że się nad czymś ubolewa lub że się coś potępia, szczególnie w obliczu przywódcy, który zdradza wyraźne objawy morderczej psychopatii. Potrzebna jest jakaś metoda natychmiastowego, usankcjonowanego, międzynarodowego działania w przypadkach szczególnych, w których nie ma czasu na dyskusje i dyplomatyczne przepychanki. Niemocy ONZ doświadczyli na sobie nie tak dawno temu masowo mordowani mieszkańcy Rwandy. Dziś dokładnie te same przeżycia są udziałem Libijczyków, którym przez pewien czas zdawało się, że są o krok od likwidacji rządów Kadafiego przy współpracy większości cywilizowanego świata.
Przed kilkoma dniami słuchałem w telewizji dyskusji o sytuacji w Libii z udziałem tzw. ekspertów. Jeden z nich wyraził pogląd, że nie należy w żaden sposób interweniować, bo “przecież my nie wiemy, kim są ci rebelianci i co zamierzają”. Idiotyzm tej tezy jest porażający. Gdyby w Libii prowadziły ze sobą walki jakieś nieźle zdefiniowane grupy społeczne, polityczne lub religijne, interwencja po jakiejkolwiek stronie rzeczywiście mogłaby być ryzykowna. W tym przypadku chodzi jednak o megalomańskiego szaleńca, przeciw któremu walczą zwykli ludzie, których jedyną na razie ambicją jest zrzucenie niewoli. Owszem, zapewne niektórzy z nich to radykałowie, którzy mogą mieć później jakieś plany nie całkiem przyjazne interesom USA, ale zastanawianie się nad tym, czy im jakoś pomóc, można porównać do dyskusji o tym, czy wspomóc spiskowców knujących przeciw Hitlerowi, bo nie wiadomo, kim ci spiskowcy są i co zamierzają.
Już wkrótce upłynie pierwszy miesiąc od czasu, gdy temat “no-fly zone” nad Libią po raz pierwszy pojawił się na forum ONZ. Obawiam się niestety, że nie będzie to ostatnia rocznica tej idei. Rosja i Chiny – jak zwykle – mają “zastrzeżenia”, które niemal na pewno wynikają z faktu, że oba te kraje byłyby mordowały własnych obywateli, gdy nie miały innego wyboru.
I to jest być może najbardziej niepokojące – w Radzie Bezpieczeństwa zasiadają państwa, które mogą decydować niemal o wszystkim, a których własne podwórko dalekie jest od ideału.
Nic dziwnego, że czasami podjęcie stosunkowo prostej decyzji zabiera wiele miesięcy.
Andrzej Heyduk