Ameryka od środka
To, co dzieje się ostatnio w kilku krajach arabskich coraz częściej bywa porównywane do burzliwych wydarzeń w Europie w 1989 roku, w wyniku których komunistyczny “blok wschodni” przestał istnieć. Być może jest to porównanie trafne, ale z pewnością nie pod jednym względem. Tym razem demokratyczny Zachód nie wie, co z tym fantem zrobić, co szczególnie dotkliwie pokazał kryzys w Egipcie.
Na wieść o setkach tysięcy ludzi na ulicach egipskich miast rządy UE i USA początkowo mówiły kunktatorsko o “pokojowym przekazaniu władzy”, obstając jednocześnie przy tym, by Hosni Mubarak pozostał u władzy aż do końca jego kadencji.
Miało tak być w imię “stabilności” całego Bliskiego Wschodu. W rzeczywistości Zachód boi się panicznie utraty kontroli nad Kanałem Sueskim, islamizacji Egiptu i utraty sojusznika. Dopiero po brutalnej reakcji policyjnego reżimu Mubaraka zaczęto na serio zastanawiać się, czy dalsze wspieranie bezwględnego totalitarysty ma nadal sens.
Reakcja Białego Domu śmieszy nadmierną ostrożnością. Przez wiele ostatnich lat z Waszyngtonu padało wiele słów o szerzeniu demokracji na świecie, o szczytnych ideałach wolności, etc. W podobnym tonie wypowiadał się nie tak dawno temu w Kairze sam prezydent Obama. Gdy jednak świat stanął w obliczu masowego, prodemokratycznego ruchu w Egipcie, nagle okazało się, że demokracja jest zbyt niebezpieczna, by mogła być otwarcie wspierana przez Zachód i że lepiej jest mieć zgraję dyktatorskich “sojuszników” niż “niepewnych” partnerów demokratycznych.
Jest to postawa wręcz idiotyczna, która z amerykańskiej polityki zagranicznej robi kaszankę. Z jednej strony największa na świecie demokracja od lat stosuje sankcje wobec nic nie znaczącej strategicznie Kuby, a z drugiej podejmuje w Waszyngtonie z wielką pompą komunistycznego przywódcę Chin. Z jednej strony kolejne administracje zachęcają do powszechnej demokratyzacji świata, a z drugiej drżą na myśl o w pełni niezależnym Bliskim Wschodzie.
Wszystkie te sprzeczności pojawiają się ze szczególną ostrością w przypadku stosunków amerykańsko-izraelskich. Powojenni prezydenci USA zawsze wspominali o tym, że Izrael to jedyne demokratyczne państwo na Bliskim Wschodzie (co jest prawdą, tyle że finansowaną przez ogromne sumy amerykańskich pieniędzy), co niejako sugerowało, że Zachód życzyłby sobie, by demokracja w tej części świata rozszerzyła się na inne kraje. I oto w chwili, gdy życzenie to może zostać spełnione w ramach niezwykłej, arabskiej “wiosny ludów”, nagle zapanowała panika przed tym, co owa demokracja może przynieść. Ostrzega się przed Bractwem Islamskim, radykalizacją, terroryzmem, etc. Jeśli jednak przywiązanie do ideałów demokracji ma być traktowane serio, nie można go stosować wybiórczo, bojaźliwie i wyłącznie dla własnych korzyści.
W tym kontekście szczególnie symptomatyczna – i szokująco tchórzliwa – była reakcja premiera Netanjahu na wydarzenia w Egipcie. Wyraził on poparcie dla Mubaraka, ostrzegając przed potencjalnie “katastrofalnymi” konsekwencjami obalenia jego rządów.
Tak oto przywódca jedynego, demokratycznego kraju na Bliskim Wschodzie sprzeciwił się publicznie demokratycznym aspiracjom Egipcjan. Prowadzi to do kuriozalnego wniosku: Izrael woli mieć za sąsiadów kraje rządzone przez arabskich kacyków, poniewierających od lat swoje narody. Pomieszanie z poplątaniem.
Tymczasem klika Mubaraka stosuje klasyczny scenariusz totalitarny: brutalna reakcja na początkowe protesty, pozorne i nic nie znaczące ustępstwa, prześladowania dziennikarzy, propagandowy idiotyzm w mediach, prowokacje i bijatyki z udziałem wynajętych złoczyńców. Skąd my to znamy?
Andrzej Heyduk