Szanowni Państwo!
Piszę, żeby Państwu zakomunikować, że jestem świnią. Proszę potraktować ten tekst poważnie, albowiem zdobywam się na coś, co niemało mnie kosztuje. Powiedzenie takiej rzeczy na łamach prasy to jak rzucenie rękawicą w twarz zupełnie nieznanemu człowiekowi albo rozpięcie koszuli w metrze, gdy pod spodem ma się tylko skórzaną kamizelkę własnego torsu. Jestem świnią: kombinuję, lubię patrzeć na przepływające pod mostem kajaki, obcinać dzieciom kieszonkowe, bo potrzebuję na prezent dla kochanki, piję, a kuchnię i ciężką pracą ugotowany przez kochającą żonę obiad traktuję jak zwykłe koryto.
Kąpiele błotne, owszem, przyjmuję, w sanatorium co najmniej trzy razy w roku, ale płacę za nie z własnej kieszeni, którą najpierw napycham pieniędzmi z konta, na które moja żona odkłada na swoją emeryturę.
Piję tylko na koszt niewłasny, a jak znajomi dzwonią do mnie, żeby upomnieć się o pieniądze, które pożyczyli mi kilkanaście miesięcy temu, mówię im wprost, że są tupeciarzami i natychmiast rozgłaszam po mieście, że to świnie. Tak, używam antypedagogicznej polityki wyniszczania wszystkich, na których mi zależy. Widocznie jestem ślepy, a słyszałem też, że głuchy na innych. Owszem, uszy otwieram tylko jak leci fajna muza i są panienki. Jak śpię to chrumkam.
No dobra, kłamałem. Kiedy wróciłem ostatnio z podróży służbowej, zastałem żonę in flagranti z moim najlepszym przyjacielem. To już chyba czwarty czy piąty raz. Powiedziała mi, że jeśli jeszcze raz wrócę do domu bez uprzedzenia, to stracę wszystkich przyjaciół. Od tego wszystkiego przewróciło mi się w głowie i nie wiem co piszę. Jakiś małpi rozum czy świnina. Wprawdzie to wszystko nieprawda, a choć rozprawiam o tym na lewo i wprost, to nie jestem w stanie przewidzieć, czy gdyby było przeciwnie, to też bym czuł się z tym tak sobie. No cóż, świnie tak mają. Jutro poprosię żonę o kolejne koryto… I jeszcze jedno: wszystko co napisałem powyżej to kłamstwo, oczywiście. Wcale nie jestem świnią, tylko knurem, prosięciem, więc prosię o wyrozumiałość, a na pewno o przymrużenie oka.
Aha, Bociany nie przynoszą dzieci, tylko frajdę, mnóstwo zabawy i fantastyczne dowcipy. To kabaret przez wielkie „K” i cieszę się, że byłem u kochanych Gogaczów w Art Gallery Cafe w sobotę 15 stycznia, bo wreszcie otworzyły mi się oczy na to, że nie jestem na tym świecie sam, że do polityki nadaję się bardziej niż PO czy przed, i nieważne, czy PiS da, czy nie. Mam nadzieję, że zobaczę jeszcze nieraz przedstawienie z tekstów Ref-Rena, bo są bardzo uświadamiające. Ewa, Bodgan i Mietek – dzięki wielkie za oświnienie. Oświecenie, przepraszam.
Wojciech Leliwa