Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 16:36
Reklama KD Market
Reklama

Skąd się biorą anioły

 


Ale najpierw musi wysuszyć skrzydełka, twierdzi właściciel.


 


Drewniane anioły siedzą pod stropem od najmniejszego (kilka centymetrów) – do największego, (ponad pół metra). Niektóre mają aureolę, to te, które pokończyły już szkoły i są pełnoletnie.


 


Skąd się biorą anioły? Takie pytanie zadał Bohdan Smoleń proboszczowi mosińskiej parafii, Edwardowi Majce, który o zgrozo, nie umiał na nie odpowiedzieć. Aktor wyjaśnił więc i pokazał księdzu miejsce pod sufitem, gdzie się to wszystko dzieje.


 


Był 50 osobą zameldowaną w Baranówku pod Mosiną, kiedy przybył tu cztery lata temu z Przeźmierowa.


 


– Przeźmierowo zrobiło się dzielnicą przemysłową Poznania, jak już wybudowali mi naprzeciwko domu stację benzynową, uciekłem na wieś, gdzie jest koniec Polski i spokój – wyjaśnia aktor. – Jeszcze parę lat nic nam nie grozi, przemysłu tu nie będzie, gwarantem jest ujęcie wody dla Poznania.


 


Mieszka w 2 hektarowym „gospodarstwie”, położonym na niewielkim wzniesieniu. Dom zbudowany przez górali ze świerkowych bali jest z daleka widoczny. Surowy, jasny, nie pomalowany rozsiadł się w połowie wzgórza u stóp niewielkiego lasku. Aby wejść do domu, trzeba minąć stajnie. Za płotem z żerdzi, na wybiegu pani Joanna trenuje klacz, która za godzinę będzie pracowała z dziećmi autystycznymi. Obok w otwartym boksie widać klacz Orchideę z pięciodniowym źrebakiem o imieniu Ali. Przed domem stoi błękitny Trabant, którego Orchidea dostanie w prezencie, ale dopiero wtedy, gdy urodzi córkę. Co koń zrobi z Trabantem?


 


– Może go nawet zjeść, odpowiada aktor.


 


Bohdan Smoleń i pani Joanna (przyjaciółka aktora) są bardzo zaangażowani w hipoterapię, która pomaga chorym dzieciom z Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Mosinie. Artysta tak wspomina początki:


 


Po co nas tu wziąłeś?, zapytały dzieci, kiedy pierwszy raz przywiózł je do Baranówka na zajęcia z końmi.


 


Bo was kocham.


 


Nas nikt nie kocha...


 


Jego matka była sparaliżowana (choroba Heinego Medina), to ona uwrażliwiła syna na krzywdę i cierpienie. Aktor uważa, że mama wydobyła z jego charakteru wszystkie przyjazne cechy, dzięki niej umie patrzeć na te chore dzieci.


 


We wsi mieszka około 20 dzieci (zdrowych), które według Joanny powinny mieć jakieś zainteresowania, czymś się zajmować. Bardzo chcieliby znaleźć pedagoga wolontariusza (na nauczyciela nie ma pieniędzy), który choć raz w miesiącu przyjedzie i poprowadzi zajęcia, np. plastyczne z prawdziwego zdarzenia.


 


– Z nimi trzeba coś robić – mówi aktor. – Te dzieci mają smutne oczy, szkoda, żeby żyły odcięte od świata. Nauczą się palić papierosy i pić piwo. Ich nic nie cieszy, trzeba je jakoś uruchomić. Jedyny autobus, który tu przyjeżdża, to autobus szkolny.


 


Ludzie do pracy jeżdżą rowerami lub chodzą na piechotę, kilka kilometrów do Mosiny. Nie ma żadnego połączenia. Nie ma komputerów, jest bieda.


 


Na drzwiach wejściowych domu Bohdana Smolenia widnieje zniszczona, zardzewiała tabliczka: ulica Smolenia 30. Została zdjęta z budynku w Bytomiu.


 


– Nie mogę powiedzieć, jakie nazwiska były wmieszane w ten demontaż. Nie wiem, czy jest jeszcze ta ulica, wtedy była, wyjaśnia artysta. – Przeleżała 20 lat zanim ją tu przybiłem.


 


Przestronny pokój dzienny, izba, jak mówi właściciel, łączy się z kuchnią, gdzie pośrodku stoi prawdziwy piec kuchenny, na którym gotuje się, paląc pod płytą. Z okien widać wybieg dla koni, las i drogę i Joannę prowadzącą konia.


 


– To jest mój wymarzony dom i nie będę ukrywał, że wybudowałem go dla Asi, dziewczyny ukradzionej z Krakowa, razem zapuszczamy tu korzenie. Jej pasją (moją też) są konie, oboje kończyliśmy zootechnikę w Krakowie. To był mój pierwszy dyplom, drugi, aktorski zrobiłem u profesora Bardiniego – opowiada Smoleń.


 


Teraz przydaje im się zootechnika, ale – to najbardziej niepotrzebny zawód na świecie, twierdzi aktor.


 


– Ci ludzie uprawiają wszystko, zawsze, kiedy jestem za granicą minimum pięciu zootechników siedzi w garderobie.


 


W domu czuje się najlepiej:


 


– Wracam szybciej, niż wyjeżdżam. Siebie tu znalazłem. Tak się czuję, jakbym tu był od dawna, co najmniej trzy pokolenia. Może tu żyłem? Może byłem wiewiórką lub glistą, albo dżdżownicą? Może ciągnąłem jakąś machinę rolniczą?


 


Wstaje wcześnie rano i nie dziwi się na widok za oknem, jak za czasów młodości, kiedy po przedłużonym bankiecie któryś z kolegów muzyków budził się przy stole i pytał: kto zamówił świt?


 


Jego kabaret nie ma stałej sceny, występuje z grupą krakowską, jeżdżąc po całej Polsce. Nie chce mówić o częstotliwości opuszczania domu.


 


–Zdarzyło się to jeszcze w Przeźmierowie: zamaskowany bandzior nawoływał mnie w nocy do wyjścia przed dom. Kiedy usłyszał, że przeładowałem broń, odjechał.


 


Tutaj ma spokój i ciszę. Taki spokój, że:


 


– Nie wszyscy we wsi zauważyli, że się druga wojna światowa skończyła. To żart często wykorzystywany w działalności kabaretowej, wszyscy go znali, podobnie jak gest wyciągniętej ręki, zawsze było wiadomo, że jest to dłoń wyciągnięta na Wschód. Raz to w wywiadzie powiedziałem i mieszkańcy poczuli się dotknięci. Musiałem piwo postawić na przeprosiny. Żyjemy tu ze sobą w bardzo dobrej atmosferze.


 


We wsi zna wszystkich mieszkańców, żartuje, że jeszcze dwa, trzy lata i będą mówić, że się tu urodził.


 


Złoty Krzyż Zasługi dostał od prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.


 


– Za walkę ze starym systemem nie dał mi go Wałęsa, obecne władze też zapomniały o mnie. Jak już byłem na liście, mógł mi go wręczyć ktoś inny. A tak, może to być podejrzane, muszę się zlustrować. To trzeba sprawdzić, bo się o swoich kolegach dowiaduję, ale i o sobie chciałbym wiedzieć: czy robiłem dobrą, czy złą robotę.


 


Zwiedził cały świat. Był własnością Polaków, którzy uciekli z kraju przed komunizmem.


 


– Obojętnie, gdzie byłem, czy w Ameryce, czy w Australii, przychodził człowiek, przynosił taki zwitek, tam już nie było taśmy, to był sam drut, i mówił: „Kiedy nie miałem, co jeść, nie miałem, gdzie spać – ciebie słuchałem i ty mnie trzymałeś przy życiu. Dziękuję ci za to”. Nie ma żadnych pieniędzy, które takie słowa zastąpią.


 


Był ich własnością i oni zawsze na niego czekali. Smoleń był też łącznikiem, wielu ludziom przywoził do kraju pieniądze, Polacy nie wierzyli wówczas w banki.


 


– Nie wierzyli w nic, byłem listonoszem, nieraz parę tysięcy dolarów wiozłem ze sobą, żeby potem rozdać rodzinie w kraju. Czasami to były ostatnie pieniądze tych ludzi.


 


Dzisiaj jest 24 marca. W gnieździe na słupie, za stajniami wylądował właśnie pierwszy w tym roku bocian. Kiedy Bohdan Smoleń tłumaczy komuś, jak do niego trafić, mówi: skręć w lewo koło bociana. O scenie, którą widział przed odlotem bocianów w ubiegłym roku opowiada:


 


– Usiadły na stercie drewna przygotowanego do porąbania i zawołały wszystkie konie, i te konie się zbiegły, przybiegły też psy i koty. I coś im klekotały, opowiadały, żegnały się z nimi. Nagle uniosły się w górę, a te zwierzątka podniosły głowy i długo patrzyły w niebo, aż bociany znikły.


 


Elżbieta Bylczyńska


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama