Ameryka od środka
Gdy w 1935 roku Kongres zatwierdził ustawę o systemie ubezpieczeń społecznych (Social Security), katastroficzne głosy protestu rozbrzmiewały przez następne miesiące, a Alf Landon, który chciał w roku 1936 zostać wybrany na prezydenta, zbudował swoją kampanię wyborczą w oparciu o jedną tezę – trzeba natychmiast unieważnić ustawę o Social Security. Przegrał z kretesem.
Podobne protesty i kontrowersje dotyczyły ustawy o utworzeniu Medicare w 1965 roku. Ostrzegano np., że Ameryka pogrąża się w socjalizmie, a związek lekarzy American Medical Association groził zastosowaniem powszechnego bojkotu. Dziś trudno by było znaleźć kogoś, kto jest z istnienia Medicare niezadowolony.
Jednak największe i najbardziej gwałtowne protesty wywołane zostały w 1964 roku, gdy zatwierdzona została ustawa o równouprawnieniu społecznym (Civil Rights Act). Senator Barry Goldwater nazwał te ustawe “zagrożeniem dla podstaw naszego systemu”, a senator Richard Russell z Georgii perorował, że ustawa zniszczy kompletnie wolną inicjatywę i stanowi przykład federalnej dyktatury.
Wszystkie te protesty sugerowały, iż liczni Amerykanie są rozgniewani. Wtedy, podobnie jak dziś, dochodziło do demonstracji, w czasie których głoszono, że czas najwyższy “odebrać nasz kraj”. Takie samo hasło pojawiało się często w czasie wieców “partii herbacianej”, organizowanych po to, by protestować przeciw ustawie o ubezpieczeniach medycznych. Nikt jednak nie wyjaśniał, komu ów kraj trzeba odebrać i co dalej z nim zrobić. Jednak podtekst tego wszystkiego jest dość oczywisty.
Rozgniewanych “herbaciarzy” popiera ok. 28% wyborców, a członkami tego ruchu są niemal wyłącznie ludzie biali, w zdecydowanej większości z południa. Należy podejrzewać, że ten gniew, prezentowany w czasie demontracji, a rozszerzający się nawet na groźby i akty wandalizmu wobec członków Kongresu, nie ma wiele wspólnego z ustawą o lecznictwie. Jestem się gotów założyć, że gdyby pierwszym ustawodawczym zwycięstwem Obamy była ustawa o czymkolwiek innym, głosy protestu i wyrazy gniewu byłyby te same.
Prawda jest taka, że “gniewni” zdają sobie doskonale sprawę z tego, że stoją w obliczu nieuniknionej, poważnej transformacji Ameryki z powodów czysto demograficznych. Demografowie twierdzą, że do roku 2050 ludność biała w USA może znaleźć się w mniejszości. Już dziś elektorat murzyński i latynoski dysponuje znacznie większą siłą polityczną, niż jeszcze kilka lat temu. A jednak amerykańska prawica wydaje się zupełnie na te proste fakty nie reagować. Republikanie nie mają w Kongresie żadnego reprezentanta murzyńskiego od roku 2003, a w całej historii partii było takich reprezentantów tylko trzech.
Gdy ekstremiści wołają na ulicach, że “trzeba odebrać nasz kraj”, zdają się nawoływać do powrotu “starych, dobrych czasów”, być może sprzed 1964 roku. Istnieje w USA spora grupa ludzi, którzy nigdy nie pogodzili się z faktem, że po raz pierwszy prezydentem jest człowiek czarnoskóry i że w Kongresie zasiada Barney Frank, który nie kryje, że jest homoseksualistą. Być może nie godzą się również na to, że sekretarzem stanu jest kobieta i że w Sądzie Najwyższym urzędują dziś nie tylko biali, lecz prawnicy murzyńscy oraz latynoscy. Marzą o starej, podzielonej, anachronicznej Ameryce, która już nigdy nie powróci, bo wrócić nie może.
Prawdziwym źródłem gniewu nie jest jakokolwiek konkretna ustawa lub jakikolwiek element polityki Białego Domu. Zaniepokojenie i strach budzą przemiany, których nikt nie jest w stanie powstrzymać, a które dokonają poważnych przeobrażeń nie tylko w życiu społecznym, lecz w amerykańskim krajobrazie politycznym. Ci politycy, którzy na te przeobrażenia nie będą w stanie racjonalnie reagować, prędzej czy później przestaną się liczyć.
Andrzej Heyduk