Ameryka od Środka
Obecność wojsk USA w Iraku liczy już sobie 7 lat. Pomijając początkową inwazję oraz trwającą do dziś walkę z niedobitkami al-Kaidy i różnymi ugrupowaniami ekstremistów, przez cały ten czas trwały wysiłki na rzecz budowania w Iraku demokratycznych instytucji, systemu parlamentarnego, rzetelnego procesu elekcyjnego, itd. Kontrowersje na temat amerykańskich intencji oraz zasadności wojny przeciw Saddamowi Husajnowi trwają do dziś. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Irakijczycy dostali w prezencie ogromną szansę, jakiej nigdy dotąd nie miał żaden inny kraj arabski. Mogli bowiem pogrzebać odwieczne, sekciarskie wrogości i stworzyć w miarę demokratyczne państwo – niekoniecznie na modłę zachodnią lub amerykańską, ale jednak dramatycznie inne od reżimów w krajach ościennych.
Szansa ta nie została jeszcze zrealizowana, a bieżący rok będzie zapewne decydujący. Już za kilka tygodni odbędą się tam wybory parlamentarne, a do końca roku w Iraku pozostanie tylko 50 tysięcy amerykańskich żołnierzy. Nie jest przesadą stwierdzenie, że wydarzenia najbliższych miesięcy zdecydują o tym, czy siedmioletnia obecność militarna USA zakończy się choćby połowicznym sukcesem. Generał Ray Odierno, dowódca sił amerykańskich w Iraku, powiedział niedawno, że jest optymistą, ale przyznał, że często się martwi. Niestety jego zmartwienie jest uzasadnione.
Wszyscy w zasadzie przyznają, że w Iraku nastąpiły znaczne postępy. Bądź co bądź, mimo wielu prowokacji i zamachów, na razie nie doszło do wojny domowej między trzema zasadniczymi grupami: szyitami, sunnitami oraz mniejszością kurdyjską. Jednak należy pamiętać o tym, że ta chwiejna harmonia została skonstruowana pod amerykańskim parasolem, który wkrótce przestanie istnieć. Po marcowych wyborach może się okazać, że Irakijczycy dorośli politycznie i społecznie na tyle, że potrafią zbudować stabilny, koalicyjny rząd, w którym główną rolę odgrywać będą szyici (jako zdecydowanie największa grupa), a w którym wszyscy pozostali, odwieczni rywale znajdą swój głos. Gdyby do tego doszło, byłby to spory sukces, bo Irak od samego zarania swojego istnienia jest państwem plemiennym i nękanym krwawymi często porachunkami.
Niestety istnieją jednak o wiele gorsze scenariusze przyszłych wydarzeń. Po pierwsze, w obliczu malejących wpływów amerykańskiej armii na sytuację w Iraku kraj ten może osunąć się ponownie w otchłań plemiennego chaosu. Pod nieobecność jakiegokolwiek silnego przywódcy i autokratycznego aparatu władzy byłoby to w zasadzie jednoznaczne z powstaniem tzw. “upadłego państwa”, podobnego do dzisiejszej Somalii. Po drugie, Irak może stać się marionetką Iranu i Syrii, do czego zresztą zmierzają niektórzy iraccy politycy. Dawny ulubieniec Białego Domu, Ahmed Chalabi, który stał się w swoim kraju wpływowym politykiem, jest powszechnie uważany za irańskiego “posła”, dążącego do zbudowania trwałej i bezpardonowej dominacji szyitów, mniej więcej takiej samej, jak dawna sunnicka dominacja za czasów Husajna.
W sumie zatem iracka szansa nadal istnieje, ale nikt nie jest jeszcze w stanie przewidzieć, czy Irakijczycy z niej skorzystają. Jeśli zaraz po wyborach i “zwinięciu” amerykańskiego parasola wszystkie dotychczasowe osiągnięcia okażą się pozorne i nietrwałe, siedmioletnie zmagania Ameryki z odległym geograficznie i kulturowo krajem staną się kolosalnym i niezwykle kosztownym błędem. Wielokrotnie wspominałem w tym miejscu, że amerykańska inwazja na Irak od samego początku miała moim zdaniem wszelkie szanse po temu, by się takim błędem okazać. Mam nadzieję, że się mylę.
Andrzej Heyduk