Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 25 września 2024 14:22
Reklama KD Market

Życie z festiwalem - Z Krzysztofem Kamyszewem, twórcą i wieloletnim dyrektorem Festiwalu Filmu Polsk

– Poszła po Chicago wiadomość, że odchodzi pan z Festiwalu Filmu Polskiego. Czy może pan dokonać retrospekcji, rzucić okiem na te 21 lat, w czasie których stworzył pan i rozwinął tę wielką imprezę?
– Po tych ponad dwudziestu latach jest naturalną koleją rzeczy, aby tę pałeczkę i odpowiedzialność przejąła grupa młodszych kolegów.Część ich tak długo pracuje ze mną, że znają te mechanizmy, te "sznurki". Oczywiście będę pomagał i będę na pewno w tej malutkiej grupie ludzi wspierającej festiwal i finansowo, i logistycznie. Broń Boże nie odżegnuję się od samej imprezy, natomiast nie będę już częścią przedsięwzięć operacyjnych. Będę bardziej wolontariuszem, niż dowódcą.
– W ostatnich latach peł-nił pan funkcję dyrektora honorowego, ale nie wątpę, że brał pan na swoje barki dużo obowiązków.
– Tak, w ostatnich latach pełniłem funkcję honorowego przewodniczącego komitetu organizacyjnego, co w gruncie rzeczy wiązało się z podejmowaniem tych samych obowiązków, które pełniłem wcześniej. Ta impreza ciągle była w pewnym stopniu zdominowana przez moją wizję. Wydaje mi się, że już czas.
Na pewno trzeba będzie pracować nad zmianą formuły festiwalu, ponieważ w ciągu dwudziestu lat zmieniło się właściwie wszystko. Zmienił się dostęp do technologii; dziś można znaczną część filmów ściągnąć z internetu, równie szybko, albo nawet szybciej niż my jesteśmy w stanie je pokazać na dużym ekranie, z zapewnieniem licencji i ze spełnieniem warunków producentów.
– Jak się zmieniały relacje z polską kinematografią?
– Przebieg festiwalu stanowi pewną sinusoidę. Za-czynaliśmy w czasie odchodzenia od starego systemu i początków nowego. Kinematografia polska była wtedy scentralizowana, filmy otrzymywaliśmy praktycznie z jednego źródła i cała umiejętność ograniczała się do wypracowania kilku skutecznych kontaktów i sposobów organizacji. Natomiast dzisiaj istnieje instytucja producenta prywatnego i praktycznie pozyskiwanie filmów wymaga kontaktu z każdym z nich z osobna. Producenci często tworzą swoje firmy dla jednego filmu, więc jest ich wielu i jest to znacznie bardziej skomplikowane.
Często musimy wnosić znaczące opłaty, czy to producentom, czy wynajmowanym przez nich agentom sprzedaży, w wielu wypadkach agentom niemieckim.
Druga istotna zmiana to pojawienie się w Polsce cztery lata temu Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, instytucji powołanej do finansowania polskiej produkcji filmowej i promocji polskiego filmu w świecie. To zasadniczo zmieniło nasze możliwości kasowe. Wsparcie otrzymywane z PISF, zainteresowanego zresztą głównie odbiorcą anglojęzycznym, stanowi kilka procent festiwalowego budżetu istotnie ułatwia rozwój festiwalu.
Przez 17 lat festiwal nie otrzymał żadnego wsparcia z Polski, natomiast w ostatnich latach Polska staje się bardzo poważnym partnerem również przy finansowaniu tej imprezy. Trudno byłoby nam dzisiaj ten festiwal robić na taką skalę bez udziału PISF-u iMinisterstwa Spraw Zagranicznych.
– Zeszłoroczna wizyta ministra Zdrojewskiego w Chicago była chyba ważnym wydarzeniem dla festiwalu?
– Była bardzo budującym elementem wciągania środowiska w świecie w promocję polskiej kultury, ale w żaden istotny sposób nie wpłynęła na uzyskiwanie funduszy. Część wykładu ministra o dostępnych środkach publicznych nie miała pokrycia w rzeczywistości. Te środki dla nas, jako podmiotów niezarejestrowanych na terenie Unii Europejskiej, są niedostępne. Dlatego też zaprosiliśmy do współorganizacji festiwalu Fundację Nike. Dzięki temu możemy starać się o środki finansowe na terenie krajów UE.
Ważna jest również pomoc konsulatu w Chicago i polskiej ambasady w Stanach Zjednoczonych. To bardzo krzepiące zjawisko, świadczące w konkretny sposób, że polityka się zmieniła, że to nie jest tylko poklepywanie po plecach, ale również wymierny gest wsparcia.
Nasi sponsorzy w Ameryce, głównie prywatni i korporacyjni, szczególnie teraz, w tych ciężkich czasach, dysponują ograniczonymi środkami na pomoc i wspieranie inicjatyw kulturalnych.
Prawdziwym problemem jest brak środków publicznych na średniego formatu imprezy kulturalne. A szczególnie projekty ze "skazą" etniczności. Dla większości fundacji nasz festiwal nie jest imprezą międzynarodową, jak jesteśmy postrzegani w Europie, czy w reszcie świata – dla nich jest to impreza po części etniczna. A na tego typu imprezy środki są naprawdę minimalne.
Te dwa elementy – pojawienie się w Polsce producenta prywatnego i instytucji powołanych do wspierania tego typu działalności – znacznie zmieniły funkcjonowanie festiwalu.
Zmieniła się też publiczność; to jest trzeci element. Festiwal u szczytu swojego rozwoju – w początkach lat 90. – przeżywał absolutny rozkwit jeżeli chodzi o liczbę publiczności.
– Pamiętam wypełnione sale w Centrum Kopernikowskim.
– Centrum było wypełnione, i to nie raz. Dziś nam się trudno do tych liczb zbliżyć, między innymi ze względu na możliwość wypożyczenia lub kupienia kopii filmu, często nielegalnej.
Zmienił się również profil publiczności. Wielu ciekawych odbiorców wyjechało – do Polski, do Europy… Jednak widać krzepiące zjawisko, które pozwala wierzyć, że warto te imprezę kontynuować: przychodzą na nią dzieci i wnuki emigrantów solidarnościowych, przyprowadzają swoich partnerów i znajomych. Wracamy więc do punktu wyjścia festiwalu, bo on powstawał dla promocji polskiej kultury w środowisku anglojęzycznym.
Pozyskiwanie tych widzów jest trudne. Trzeba sobie zdać sprawę, jak słabo wyedukowany – jeśli chodzi o filmy obcojęzyczne, o historię tego kina – jest tutejszy widz. Dlatego wciągnęliśmy do udziału w festiwalu grupę liczących się krytyków amerykańskich i efekty tych działań były w tym roku bardzo widoczne w mediach anglojęzycznych.
Zmienia się również demografia i lokalizacja publiczności. Dziś jej większość mieszka na przedmieściach, więc musimy na te przedmieścia dotrzeć. Stąd znacznie wyższy stopień skomplikowania logistyki festiwalu.
– Jak ocenia pan jego przyjmowanie przez polską publiczność na przestrzeni lat?
– Kiedy rozpoczynaliśmy festiwal, nie był wcale tak entuzjastycznie przyjęty. Tworzyłem go z grupą przyjaciół, pracując w Muzeum Polskim w Ameryce. Pamiętam, jak prezes tego muzeum wyzywał nas od komunistów i osobiście zdzierał ze ścian plakaty. A trudno chyba nazwać komunistą Krzysia Kieślowskiego, Felka Falka, czy Agnieszkę Holand. Ale to był oczywiście przejaw ignorancji. Kino polskie było tu całkiem nieznane.
Dziś pochlebiamy sobie, że dzięki naszej działalności sytuacja się zmieniła. Pokazaliśmy ponad tysiąc polskich filmów – to liczba dla mnie samego dość oszałamiająca. Dziś nazwiska polskich filmowców są rozpoznawalne.Widzowie amerykańscy pytają o poszczególnych twórców. Na festiwal przyjeżdżają ludzie z całego kraju, w tym roku dotarło nawet małżeństwo z Australii, stwierdzając, że łatwiej im dojechać do Chicago niż do Gdyni. Przyjeżdżają z kraju wykładowcy filmu, historycy, krytycy… Przyjeżdża wielu młodych twórców, których możemy zaprosić dzięki udziałowi PISF.
– Czym jest ten festiwal w pana życiu?
– Jest ważnym elementem mojego życia – to każdego roku kilka miesięcy pracy na okrągło, a przez 3-4 miesiące to praca przez jakieś 18-20 godzin na dobę. Mamy maleńki zespół, w którym wszyscy praktycznie pełnią po kilka funkcji. Takie zresztą są tu realia i nasza wyjątkowość, czy szczególność to tylko rozmiar imprezy.
Gdyby się ograniczyć do pokazania kilku filmów w jednym kinie i zorganizowania imprezy towarzyskiej – byłoby to łatwe. Ale mamy znacznie większe ambicje. Chcemy, żeby festiwal pełnił ważną rolę w życiu ludzi – i po stronie twórców, i widzów. Mamy ambicje większe, niż stworzenie przeglądu polskich filmów. To wszystko nie pozwala na wiele innych działań, które przez te lata chciałem kontynuować. Dlatego festiwal jest takim dzieckiem, do którego mam ambiwalentne emocje. Cieszę się że udało nam się z grupką wspaniałych ludzi stworzyć coś, co jest częścią naszego corocznego życiorysu, ale z drugiej strony mam poczucie niedosytu jeżeli chodzi o moje własne życie i nie ukrywam, że jest to jedna z przyczyn decyzji odejścia. Nie jestem już w stanie biegać tego maratonu w tempie sprinterskim.
– Rezygnując ze sprintu, z pewnością będzie pan nadal maszerował obok festiwalu.
– Będę, na pewno. Będę się z nim nadal utożsamiał i jeżeli moja obecność będzie mile widziana, potrzebna, to będę chciał go wspierać, ale nie chciałbym go dominować. I nie chcę tą jednoosobową odpowiedzialnością odbierać innym możliwość wykazania się i zbudowania profesjonalnej kariery. Bo odchodzę z festiwalu – w pewnym cudzysłowie – w poczuciu odniesionego sukcesu. Pozostawiam tę imprezę w miejscu, z którego znacznie łatwiej będzie ją kontunuować, niż kiedy ją zaczynaliśmy. Tak pojmuję sukces – że ci, którzy przychodzą po nas, startują z innego pułapu.
Chciałbym skupić się bardziej na produkcji, na dystrybucji, ale również prywatnie – oddać się zaległym lekturom, czytaniu – i najbliższy rok poświęcę na taki sabbatical. Głównie na przygotowanie do zaległego pisania. To będzie wymagało radykalnej zmiany rytmu refleksji, rytmu życia. Tych rzeczy nie można pogodzić. Przynajmniej ja nie potrafię.
Proszę spojrzeć na Ch. Fest. Filmowy od 40 kilku lat ten sam człowiek. Coroczne zmiany jego personelu są już anegdotyczne. Ale ten festiwal stracił żywotność, jest postrzegany jako impreza skostniała, jako program mało twórczy, pokazujący sprawdzone tytuły z innych festiwali. Nie chciałbym, żeby tak było z naszym festiwalem. A to jest nieuniknione ze starzeniem się ludzi, osłabianiem aktywności.
– Co było w ciągu tych lat najtrudniejsze?
– Niełatwym zajęciem jest budowanie kontaktów z naszym polskim partnerem. To były dosyć burzliwe dzieje. Dzięki Bogu te dwadzieścia lat trochę uspokoiło sytuację.
Druga rzecz – nie wiem, czy traktować to jako porażkę swojej działalności marketingowej, czy akceptować jako istniejący stan rzeczy – że nie udało się stworzyć stałej, wielkiej publiczności tego festiwalu. Mam argument, że to się nie udało nikomu, przynajmniej w tym mieś-cie, że młodzi ludzie, którzy tłoczą się na tego rodzaju imprezach w Europie, tu są tak zajęci pracą, że nawet trudno ich przekonać otrzymywanymi w szkołach kredytami.
Przeżywałem zresztą jeszcze większe rozterki organizując Międzynarodowy Festiwal Filmu Dokumentalnego. Myślę więc, że to jest specyfika tego kraju. Bo wszelkie lokalne elementy w filmach ściągają dużą widownię, ale te pozalokalne okazują się znacznie mniej interesujące.
– A co odczuwa pan jako największą radość, największą satysfakcję?
– To są bez wątpienia przede wszystkim ludzie. Bo filmy mijają, nasza pamięć jest ułomna, natomiast ludzie, których miałem możliwość spotkać przy okazji festiwalu, z którymi miałem okazję się zaprzyjaźnić, to wartość, która jest prawdziwą tkanką życia. To są przyjaźnie, czy znajomości, które tworzą bogactwo życia. Ludzie są najpiękniejszą zapłatą za te wszystkie działania.
– Wspomniał pan Festiwal Filmu Dokumentalnego. Czy z niego też się pan wycofa?
– Tu sytuacja jest nieco inna. Udało nam się w ciągu kilku lat stworzyć jeden z największych i najmocniejszych festiwali filmu dokumentalnego na świecie. Ma on trzykrotnie wyższy budżet od Festiwalu Filmu Polskiego. Same nagrody w nim liczą się w dziesiątkach tysięcy dolarów, nie mówiąc o liczbie twórców ze świata, którzy na niego przyjeżdżali. Dokonało się to olbrzymim nakładem pracy, środków i zdrowia.
Nie jest możliwe, abyśmy bez wsparcia z zewnątrz (którego tutaj nie ma) kontynuowali ten festiwal w takiej formule i na takim poziomie, jak byśmy chcieli. Nie interesują nas kompromisy, nie interesuje nas kolejny "neighborhood festiwal".
Nie są to wygórowane ambicje. Po prostu skala tego wysiłku jest ogromna. Ostatnio otrzymaliśmy 2,700 zgłoszeń. To wszystko trzeba zgromadzić, obejrzeć, opisać. To ogromna praca. Bez zaangażowania miasta, stanu, środków federalnych – praktycznie jest to nie do zrobienia. A ten festiwal miał już opinię lepszego programu, niż sekcja dokumentu Sundance, postrzegana w Ameryce jako coś na najwyższym pułapie.
Nie sądzę więc, abyśmy do tego festiwalu w najbliższym czasie wrócili, choć jest to impreza bardzo bliska mojemu sercu i sam jestem zmartwiony, że nie możemy tego unieść. Nie mamy miesiąca bez telefonów ze świata na jego temat. Udało się zbudować bardzo dobrą reputację imprezy, a ponadto spotykaliśmy tak nadzwyczajnych ludzi, którzy zarażali nas swoim ciekawym spojrzeniem, że – poza walorem artystycznym – był to niewiarygodny uniwersytet współczesnego świata, tego co się w świecie dzieje – i na powierzchni, i pod nią.
Zamierzamy kontynuować program prezentacji interesujących dokumentów ze świata, i nawet to moje wyłączenie się z festiwalu polskiego zaowocuje znacznie większym zaangażowaniem w promocję filmu dokumentalnego i organizację tych projekcji.
– Dziękuję za rozmowę.

Podziel się
Oceń

ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama