Warszawa – Premier Donald Tusk chce, żeby Polska miała silny rząd, podobny do urzędu kanclerskiego Niemiec, oraz słabego, dekoracyjnego prezydenta, również według niemieckiej modły. Po maratonie optymistycznych sprawozdawczych wystąpień poszczególnych ministrów, zachwalających liczne ich zdaniem dokonania gabinetu Tuska w drugą rocznicę jego istnienia, zabrał głos sam premier, zgłaszając radykalną propozycję zmiany systemu rządów w Polsce.
Tusk zaproponował zmiany w konstytucji, które zwiększałyby kompetencje rządu kosztem prezydenta. Od najbliższej kadencji zabrano by Polakom prawo wybierania prezydenta w wyborach powszechnych. Miałoby go wybierać Zgromadzenie Narodowe, czyli Sejm i Senat, a wybrany prezydent nie miałby już prawa wetowania ustaw uchwalonych przez parlament. O wszystkim decydowałby rząd, wsparty większością parlamentarną. Choć nikogo z nazwiska nie wymienił, Tusk dał do zrozumienia, że powodem tej propozycji jest niemożliwość dogadania się z prezydentem Lechem Kaczyńskim.
Jak to powiedział podczas konferencji prasowej, „w naszym ładzie konstytucyjnym zbudowaliśmy sytuację, w której konflikt między instytucjami, które odpowiadają za Polskę, jest być może konfliktem nieusuwalnym. (...) Chciałbym zaproponować wspólną, szybką pracę na rzecz korekty ustrojowej” .
Wybory prezydenckie planowane są na październik 2010 roku. Według Tuska prace mogą się zacząć już w grudniu, a projekt zmiany konstytucji byłby gotowy w styczniu. Jeśli taki harmonogram da się zachować, można by zmienić konstytucję tak, żeby następny prezydent bez prawa weta był już wybrany przez Zgromadzenie Narodowe. Ale zmiany w konstytucji nie są możliwe bez poparcia opozycji, która do planu Tuska ma poważne zastrzeżenia różnego typu.
Względem tak szybkiej ścieżki legislacyjnej Jarosław Kaczyński, szef największej partii opozycyjnej, uważa, że chybcikiem można uchwalić ustawę hazardową, ale nie zmianę. Nie odrzucił propozycji od ręki i stwierdził, że Prawo i Sprawiedliwość jest gotowa do przedyskutowania zmian, bo obecna konstytucja nie jest najlepsza. Podkreślił jednak, że do tego trzeba podejść poważnie, bez pośpiechu. Dodał jednak, że nawet pod obecną konstytucją solidarnościowemu rządowi Jerzego Buzka udało się przeprowadzić reformy, które niekoniecznie popierał postkomunistyczny prezydent Kwaśniewski. Ale rząd Buzka go nie nękał i ośmieszał, nie dyktował mu, kiedy może jeździć za granicę, nie zabierał mu samolotu.
Dlatego też trudno odmówić racji tym, którzy uważają, że trwające od dwóch lat niesnaski na linii premier – prezydent to nie tyle kwestia konstytucyjnych uregulowań, co osobowości obecnych przedstawicieli najwyższych urzędów. Przez niemal całe dwa lata byliśmy świadkami gorszących przykładów wzajemnych złośliwości i afrontów, przeciągania liny raz w tę, raz w tamtą stronę. Często szef rządu i głowa państwa zachowywali się jak brzdące w piaskownicy wyrywające sobie kubełek i łopatkę.
Na niezgodność charakterów i konflikt osobowości Tuska i Kaczyńskiego zwracają uwagę postkomuniści, którzy także sprzeciwiają się pośpiechowi. Jolanta Szymanek Deresz z SLD negatywnie oceniła kalendarium szybkich zmian przedstawione przez Tuska, uważając, że brak dostatecznych konsultacji z narodem to „brak szacunku dla reguł demokracji”. SLD jak i ludowcy (rządowi współkoalicjanci Platformy) są za to likwidacją Senatu. Premier też chciałby go zlikwidować, ale stwierdził, że na razie jest zbyt daleko idąca zmiana. Ze strony jednego z ludowców padła propozycja, żeby uprawienia zlikwidowanego Senatu przekazać prezydentowi.
Zapytany, czy Polska powinna mieć system gabinetowy, jaki proponuje Tusk, czy prezydencki, pierwszy powszechnie wybrany prezydent RP Lech Wałęsa odpowiedział, że gdyby on miał system prezydencki, to Polska byłaby dziś o wiele dalej do przodu. Natomiast w dzisiejszej sytuacji ciągłych przepychanek lepiej, żeby był silny rząd, w którego rękach spoczywa odpowiedzialność za kraj. „Dziś steruje Polską trochę prezydent i trochę premier, a rezultat jest opłakany. Zamiast dobrych rządów mamy żenujące przepychanki, konkurujący ze sobą przywódcy wzajemnie się blokują” – skomentował Wałęsa, który na ogół popiera rząd Tuska i jego Platformę.
Na pierwszy rzut oka sytuacja może się wydawać co najmniej dziwna. Po przegraniu wyborów prezydenckich w 2005 roku Platforma Obywatelska wygrała kolejne wcześniejsze wybory parlamentarne w 2007 r. i po dwóch latach rządów PiS Tuska stanął na czele rządu. Od samego początku widać było, że głównym celem jego rządów jest Pałac Prezydencki. Rząd Tusk niewiele robił, nie spełniał większości danych wyborcom obietnic, ale wielką wagę przywiązywał do własnego wizerunku, zwłaszcza do publicznego odbioru swego szefa. Zapatrzony był i pozostaje w słupki poparcia i w każdej sytuacji stara się dobrze wypaść w oczach opinii publicznej. W dużej mierze to się udało, bo Tusk pozostaje najpopularniejszym w kraju politykiem.
Wszystkie dotychczasowe sondaże pokazują, że faworytem w przyszłych wyborach prezydenckich jest Tusk, który momentami cieszył się ponad dwukrotnie większym poparciem niż obecnie urzędujący prezydent. Skoro tak, dlaczego chce osłabić i uczynić dekoracyjnym urząd, do którego sam aspiruje? Choć podkreślał, że jeszcze nie podjął decyzji co do startu w kampanii prezydenckiej, na konferencji prasowej powiedział – nie wiadomo, czy celowo czy przypadkowo – że nie chce być „malowanym prezydentem”. I tu właśnie może tkwić rozwiązanie pozornej zagadki.
Bo Tusk nie szykuje dla siebie słabej i pozbawionej wszelkie władzy dekoracyjnej prezydentury, lecz sposobi się do wszechwładnego urzędu kanclerskiego, sądząc, że po wygaśnięciu obecnej kadencji PO wygra kolejne wybory parlamentarne w 2011 roku. Jeśli udałoby się dokonać zmian konstytucyjnych w proponowanym przez Tuska terminie, na prezydenta mógłby dać na przykład powolnego mu we wszystkim marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, który nawet ma aparycję bardziej prezydencką niż obecny premier. Jeszcze przez rok Tusk pomęczyłby się z prezydentem Kaczyńskim, a przez następnych pięć lat (ostatni rok obecnej kadencji oraz cztery lata nowej) mógłby niepodzielnie rządzić bez obawy przed prezydenckim wetem.
Radykalna propozycja Tuska prawdopodobnie miała kilka celów. Z jednej strony obala argument, że obsesyjnie dąży do Pałacu Prezydenckiego. Przedstawiając się jako zwolennik rządów kanclerskich próbuje udowodnić, że nie zależy mu na prezydenturze. Sam podkreślał, że czy to on, czy kto inny będzie kandydował na prezydenta ma znaczenie wtórne. Robi to, co robi, dla dobra narodu, społeczeństwa i kraju, dla świetlanych perspektyw przyszłych pokoleń Polaków.
Poza tym wiadomo było, że taka bomba medialna odwróci uwagę Polaków od afery hazardowej i przeciekowej, a zainteresuje ich obchodami dwulecia rządu i ich ukoronowaniem – propozycją zmian ustrojowych. Radykalność propozycji zapewni burzliwe debaty i odpowiedni szum medialny, a w atmosferze rozgardiaszu i zamieszaniu łatwiej jest za kulisami przeprowadzić leżące na sercu politykom interesy.
Jednak propozycje Tuska nie cieszą się zbyt dużym poparciem wyborców. Przez te 20 lat Polacy się przywiązali do idei powszechnych wyborów głowy państwa i nie chcą się tego prawa pozbyć. Według sondażu przeprowadzonego przez instytut SMG/KRC Millward Brown, 91% badanych Polaków chce nadal wybierać prezydenta w wyborach powszechnych, a tylko 7% zgadza się z propozycjami Tuska, żeby głowę państwa wybierało Zgromadzenie Narodowe. Jeśli chodzi o wzmocnienie roli rządu, różnice są mniej wyraźne. Wprawdzie ponad połowa respondentów nie chce rządu typu kanclerskiego, ale 40% popiera takie rozwiązanie.
Różnie sprawy te rozwiązuje się na świecie. Silny rząd i słabego prezydenta mają Niemcy. Światowej opinii publicznej nieobce są takie nazwiska jak Adenauer, Brandt, Schroeder czy Merkel, ale któż poza Niemcami może wymienić któregoś z niemieckich prezydentów. We Francji jest odwrotnie – najwięcej do powiedzenia ma prezydent, a powszechnie znani są de Gaulle, Mitterand, Chirac i Sarkozy. Ale mało kto poza Francją nawet zna nazwisko obecnego premiera, nie mówiąc o dawniejszych. Natomiast Stany Zjednoczone w ogóle obywają się bez premiera, gdyż funkcję tę łączy się z urzędem prezydenta – szefa rządu i głowy państwa w jednej osobie.
Jest jeszcze trzecia opcja – wszechpotężny parlament, czego przykładem była Polska przedwojenna do 1926 r. Sejmokracja, jak stan ten nazywał Piłsudski, stała się synonimem nieustających kłótni, dochodzącej niekiedy to rękoczynów, oraz prywaty i korupcji, które paraliżowały państwo. Ukrócił ten proceder Marszałek, przeprowadzając zamach stanu, po którym rządził zza kulis przy pomocy oddanych mu rządów i prezydenta.
Jak to wszystko będzie wyglądało w III RP – trudno na razie przewidzieć. Z uwagi na bardzo napięte wyznaczone prawem terminy, wielu polityków uważa, że przeprowadzenie takich zmian do przyszłorocznych wyborów prezydenckich w ogóle nie jest możliwe. A może chodziło jedynie o rozpętanie dyskusji, której celem ma być poprawa wizerunku premiera Tuska? Dał przecież do zrozumienia, że niczego nie przesądza, może nawet trzeba by wzmocnić nie rząd, a prezydenturę. Są to tylko tematy do ogólnonarodowej debaty, twierdzi premier, a jej wyniki może potwierdzić naród w powszechnym referendum. Czyż może być coś bardziej demokratycznego?.
Robert Strybel
Cała władza dla kanclerza Tuska? (Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
- 11/30/1999 06:00 AM
Reklama