„To nie o nas”
Od chwili ogłoszenia swojej kandydatury na prezydenta w 2015 roku Donald Trump próbuje wzbudzić strach przed imigrantami. Przez dziesięć lat zmieniło się tylko tyle, że antyimigracyjna narracja jest jeszcze ostrzejsza. Dostaje się nie tylko imigrantom np. Haitańczykom oskarżanym o zjadanie zwierząt domowych, ale także Portorykańczykom, którzy przecież są amerykańskimi obywatelami.
„To nie o nas” – pomyśli niejeden z nas, choć przecież większość czytelników „Dziennika Związkowego” to przecież imigranci. Rzeczywiście – tym razem nie atakuje się naszej grupy etnicznej. Biali imigranci są niejako wyjęci poza nawias antyimigracyjnej narracji. Ale nietrudno sobie wyobrazić sytuację, że podobna nagonka ma miejsce 25-30 lat temu, kiedy w USA przebywało kilkaset tysięcy Polaków bez „papierów”. Czy buntowalibyśmy się gdyby oskarżano nas o „zatruwanie krwi naszego kraju”, nazywano nas „zwierzętami”, albo demonizowano nasze przyzwyczajenia kulinarne?
Jednak Glenn C. Altschuler i Stuart M. Blumin, emerytowani profesorowie odpowiednio amerykanistyki i historii z Uniwersytetu Cornell twierdzą, że podobna nagonka nie jest niczym nowym. W historii USA demonizowano różne grupy etniczne. Ich zdaniem, imigranci, w tym ci, którzy przybyli do Ameryki w skrajnej biedzie i wywodzili się z bardzo różnych kultur, przetrwali kampanie strachu, gróźb i przemocy. Dziś ich potomkowie żyją jako produktywni obywatele amerykańscy, szczycąc się swoim pochodzeniem.
Zaczęło się od Irlandczyków
Ubierając się na zielono w Dzień św. Patryka mało kto pamięta, że w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku do Ameryki przybyły miliony imigrantów z Irlandii. Powodem była klęska głodu, która dotknęła Irlandię w latach 1845−1849, spowodowana przez zarazę ziemniaczaną, która spustoszyła uprawy. Irlandczyków postrzegano stereotypowo jako osoby pijące dużo alkoholu, skłonne do przemocy i zadowolone z życia w nędzy. A ponieważ Irlandczycy byli katolikami, potępiano ich, jak to ujął jeden z radnych miejskich z Brooklynu, za „ślepotę i ignorancję, które biorą bałwochwalstwo za religię i podtrzymują hierarchię, która jest teraz i zawsze była skorumpowana i bluźniercza”.
Tylko nieco łagodniej potraktowano katolickich przybyszów z różnych krajów niemieckich, także dotkniętych głodem ziemniaczanym. W wielu miastach wybuchały zamieszki antykatolickie.
Mimo to imigranci-katoliccy asymilowali się w swoim nowym kraju. Stawali się Amerykanami irlandzkimi i niemieckimi, prowadząc życie niewiele różniące się od życia WASP-ów (White Anglo-Saxons Protestants), którzy nazywali siebie „rdzennymi Amerykanami”. Historycy przypominają, że w ciągu mniej więcej pokolenia antykatolicka i antyirlandzka ksenofobia w USA osłabła. Obecnie potomkowie tych imigrantów są w pełni akceptowani, co dotyczy także Donalda Trumpa, którego przodkowie przybyli do tego kraju z Niemiec.
Pora na nas
Jednakże napięcia etniczne znów przybrały na sile pod koniec XIX wieku wraz z pojawieniem się tak zwanych „nowych imigrantów”. Choć wciąż pochodzili w większości z Europy często traktowano ich jako osoby niebiałe. Obawiano się przybyszów posługujących się szeregiem obcych języków, wyznających różne religie i wprowadzających obce obyczaje. Znowu byli to katolicy z Włoch, Polski i Węgier, często przybywający jako kompletni nędzarze. Ale pojawili się też greccy i rosyjscy prawosławni i – co budziło jeszcze większy niepokój – Żydzi z Rosji i Europy Wschodniej.
Po raz kolejny „rdzenni” Amerykanie reagowali strachem i odrazą. W książce „Wznosząca się fala kolorów przeciwko supremacji białego świata” Lothrop Stoddard, członek Ku Klux Klanu, zaproponował eugenikę i środki kontroli urodzeń, aby powstrzymać zastępowanie legalnej populacji Ameryki „hordami obcych”. Liczba Żydów w Nowym Jorku rosła w tak szybkim tempie, że dziennikarz napisał w „Pearson’s Magazine”, że „nie-Żydzi wkrótce znajdą się na wystawie w zoo w Bronxie, gdzie dzieci Izraela będą mogły przyglądać się im z zaciekawieniem”.
I znów proces asymilacji spowodował, że i ci imigranci wtopili się w amerykańskie społeczeństwo. Horace Kallen, John Dewey i Randolph Bourne – Żyd i dwóch protestantów – sformułowali koncepcję pluralizmu kulturowego. Społeczeństwo funkcjonuje jak orkiestra – napisał Kallen, w której „każda grupa etniczna jest naturalnym instrumentem, jej duch i kultura są jej tematem i melodią, a harmonia, dysonanse i niezgody ich wszystkich tworzą symfonię cywilizacji”.
Z czasem koncepcja bogatej mozaiki kultur, z których każda jest nieco inna, a jednocześnie amerykańska, stała się centralnym założeniem narodowego credo” – twierdzą profesorowie z Uniwersytetu Cornell. I przypominają, że dziś Amerykanie niezależnie od swoich korzeni bez żadnych uprzedzeń jedzą w pizzeriach, kupują w polskich czy żydowskich delikatesach, zamawiają w chińskich restauracjach.
Wybory zadecydują
Od 1965 r., kiedy nowe prawo unieważniło ograniczenia imigracyjne z lat dwudziestych XX wieku, Amerykanie przyjmowali i włączali imigrantów z wielu części świata, z których znaczną część stanowili przedstawiciele rasy innej niż biała, nie wywołując znaczącej ksenofobicznej reakcji. Na przykład imigranci z Wietnamu stosunkowo płynnie dostosowali się do życia w Ameryce.
Dziś wielu z etnicznych, rasowych i religijnych „obcych” grozi wykluczenie i deportacja. W kontekście ksenofobicznej narracji prawej strony warto zauważyć, że budzące ogromny strach „hordy” imigrantów w USA stanowią obecnie dużo mniejszą część populacji Stanów Zjednoczonych niż Irlandczycy i Niemcy w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XIX wieku czy też nowi imigranci z początku XX w.
„W niemałym stopniu wybory w 2024 r. zadecydują o tym, czy obecni imigranci będą mogli zostać Amerykanami. Można mieć tylko nadzieję, że nasz naród imigrantów w dniu wyborów nie zignoruje lekcji historii” – konkludują prof. Altschuler i prof. Blumin. I trudno się z nimi nie zgodzić.
Jolanta Telega
[email protected]