Moja pierwsza pielgrzymka w USA przychodzi po 10 latach trzeźwości
Aktor Michał „Misiek” Koterski jest nie tylko jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiego showbiznesu, ale także człowiekiem, którego życie przeszło przez głębokie doły uzależnienia od alkoholu i narkotyków. Nawet on sam nie wierzył, że uda mu się pokonać te nałogi. Bestsellerowa biografia „Michał Koterski. To już moje ostatnie życie”, napisana przez niego i Beatę Nowicką, poruszyła wielu czytelników. „Bóg pomógł mi przezwyciężyć uzależnienia” – przyznaje aktor, dodając, że jego syn Fryderyk jest pierwszym Koterskim, który urodził się w trzeźwej rodzinie. „Decyduję się na ten wyjazd, ponieważ od momentu, kiedy dziesięć lat temu tak mocno uścisnąłem dłoń Pana Boga i doświadczyłem tego cudu, czuję się zobowiązany do dzielenia się tym wszędzie, gdzie tylko mogę” – mówi o swoim udziale w XXXVII Pieszej Polonijnej Pielgrzymce Maryjnej z Chicago do Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana, organizowanej przez Ojców Salwatorianów. Będzie to dla niego nie tylko pierwsza wizyta w Chicago, ale także pierwsza w życiu pielgrzymka, w której towarzyszyć mu będą jego 7-letni syn Fryderyk i żona Marcela Leszczak.
Joanna Trzos: W Stanach Zjednoczonych już byłeś, a przynajmniej na Florydzie, bo widziałam zdjęcia na twoich profilach w mediach społecznościowych, ale czy kiedykolwiek byłeś u nas w Illinois, w Chicago?
Michał „Misiek” Koterski: Nie, nie byłem. To będzie mój pierwszy raz, pierwsza przygoda z Chicago.
Czy mógłbyś nam opowiedzieć, jak doszło do tego zaproszenia na Pieszą Polonijną Pielgrzymkę Maryjną z Chicago do Merrillville w Indianie?
– Jednym zdaniem czy kilkoma nawet trudno opowiedzieć, bo jest to związane z historią mojego życia, pełnego wzlotów i upadków. Niedawno, może półtora roku temu, wydałem książkę, która do dziś szczęśliwie jest bestsellerem i numerem jeden sprzedaży w kategorii biografii. Przez 23 lata byłem uzależniony, 14 czy 12 z tych lat spędziłem w rodzinie alkoholowej, bo mój ojciec również miał problem z piciem, więc całe życie tkwiłem w tej chmurze uzależnienia. I tak się szczęśliwie ułożyło, że mimo wielu wzlotów i upadków, leczeń, które niestety nie zdawały egzaminu, prawie 10 lat temu, dostąpiłem takiej łaski. 4 grudnia minie 10 lat, jak uklęknąłem i poprosiłem Boga z całych sił, żeby dał mi tę jedyną szansę, żeby zabrał ode mnie tę obsesję picia i brania (narkotyków – red.). Nic nie pomagało wcześniej, mimo leczenia w różnych ośrodkach zamkniętych, otwartych, na rocznych i półrocznych terapiach, wszywki alkoholowe czy opiatów. Nic mi nie pomagało. I to nie dlatego, że te środki były złe, bo były to najlepsze terapie, jakie były dostępne. Byłem dotknięty chorobą śmiertelną, bo z uzależnienia wychodzi nieco ponad 4 procent ludzi i to w najlepszych statystykach. Te 10 lat temu uklęknąłem i poprosiłem Boga: „Boże, zabierz ode mnie tę obsesję picia i brania, a ja zrobię wszystko, dosłownie wszystko, żeby już nigdy więcej nie sięgnąć po alkohol i narkotyki”. I tak się stało. Na drugi dzień obudziłem się bez obsesji picia i brania. Stał się cud. Oczywiście, cud, o który potem dbałem, chodząc na spotkania dla uzależnionych, dla Anonimowych Alkoholików czy Anonimowych Narkomanów. Wiedziałem, że o ten cud muszę zadbać i wykonałem też ogromną pracę. Jednak w pewnym momencie mojego życia miałem poczucie, że Bóg powołał mnie do tego. Wszystko miało jakiś cel, czułem, że to był jakiś większy, odgórny plan, który Bóg miał dla mnie. Sięgnąłem dna, otworzyłem wszystkie bramy piekieł, żeby potem móc podnieść się z kolan i dawać świadectwo ludziom.
Kiedy po roku, po dwóch latach, zacząłem stabilizować się i moja trzeźwość była ugruntowana, wtedy wydawało mi się, że Bóg zwrócił się do mnie, żebym zaczął dzielić się swoim świadectwem. Moje pierwsze publiczne świadectwo w życiu dałem na spotkaniu, na które do Wojskowej Akademii Medycznej w Warszawie zostałem zaproszony przez Salwatorianów. Do dziś pamiętam to niesamowite doświadczenie.
Jak Ojcowie Salwatorianie dotarli wtedy do ciebie?
– Moi koledzy Marcin i Rafał Mroczek znali się z Salwatorianami i byliśmy u nich w klasztorze pod Krakowem na spektaklu. Tam jakoś się zaprzyjaźniłem z tymi zakonnikami i po pewnym czasie zaprosili mnie na pierwsze świadectwo. Niesamowite było to, że akurat trwały jakieś rekolekcje. Wchodzę, a tu okazuje się, że mam mówić do dzieci z klas 4-8. Moja historia jest dość ciężka i dramatyczna. Pamiętam, że wtedy poczułem przerażenie i podszedłem do księdza Pawła Krężołka i mówię: „Słuchaj, to chyba jakaś pomyłka. Kurde, to nie jest świadectwo dla tych dzieciaków. Kurde, ja sobie chyba nie dam tu rady”. „Spokojnie, po prostu mów od serca” – usłyszałem od Pawła.
Kiedyś miałem problemy z emocjami i lękiem i wtedy chodziłem do toalety i zażywałem narkotyki. Wtedy poszedłem też do łazienki, ale wtedy po to, by uklęknąć i pomodlić się: „Panie Boże, daj mi siłę, żebym tych dzieci nie skrzywdził swoim słowem, swoją pychą. Żebym po prostu był narzędziem w Twoich rękach”. Wróciłem, usiadłem i zacząłem mówić. Nie wiem nawet, jak to się stało, bo godzina szybko minęła. Wstałem, dzieci zaczęły bić mi brawo. Podszedł do mnie jeden z zakonników i mówi: „Michał, nie wiem, jak ty to zrobiłeś. Od tygodnia mamy tu rekolekcje, a dzieciaki są w stanie nie rozpraszać się i nie sięgać po telefony może góra przez 15 minut, a tu przez godzinę była cisza, nie było szmeru”.
I wtedy dotarło do mnie, że to w sumie nie ja mówiłem, tylko że rzeczywiście dzięki modlitwie Jezus posłużył się moją osobą. No i tak zaczęła się moja przygoda ze świadectwami, a potem z książką, która też jest jakby jednym długim i wielkim świadectwem, bo można poznać w niej wszystkie szczegóły. Przyjaźń z Salwatorianami trwała dalej, często jeździłem do nich na różne świadectwa, między innymi do ks. Pawła Krężołka do Bielska-Białej, bo on organizuje tam takie ogromne spotkania, na które przyjeżdżają ludzie, by podzielić się swoją relacją z Bogiem.
Ksiądz Paweł Krężołek jest nowym przewodnikiem duchowym pielgrzymki z Chicago do Merrillville. I to od niego dowiedziałem się o pielgrzymce. Zadzwonił do mnie Paweł i mówi: „Słuchaj, Misiek, jest taka sprawa. Organizujemy pielgrzymkę, może byś wpadł do nas?”. Na co odpowiedziałem: „Nie ma problemu. Mój warunek jest tylko taki, że ostatnio bardzo dużo pracuję, daję wiele świadectw, a to sezon wakacyjny i nie chcę opuszczać rodziny. Już i tak ostatnimi czasy narzekamy, że spędzamy mało czasu razem. Jeżeli przyjeżdżam, to z rodziną”. „Jesteście tu mile widziani całą rodziną” – usłyszałem.
Czy pamiętasz moment, kiedy na nowo odkryłeś Boga i poczułeś Jego obecność? Czy możemy to nazwać nawróceniem? I jak wyglądała kwestia wiary w Twojej rodzinie, w której się wychowałeś?
– Powiem tak, nie lubię tego słowa „nawrócenie”. Nigdy nie byłem odwrócony od Boga. Jestem rocznik 79 i za moich czasów wszyscy byli wierzący, ale niepraktykujący. To znaczy, że według tradycji byłem ochrzczony, przystąpiłem do Pierwszej Komunii i Bierzmowania, ale nie studiowaliśmy Biblii i nie chodziliśmy co tydzień do kościoła. Bóg jednak zawsze był gdzieś obecny. Wychowywałem się w rodzinie alkoholowej, z ojcem nadużywającym alkoholu (dziś jest trzeźwy od dwudziestu kilku lat). Jako młody człowiek, zagubiony i przerażony, zwracałem się do Boga o pomoc, przetrwanie i przyjaźń. Mam poczucie, że On zawsze był przy mnie. Nawet, gdy sam popadłem w uzależnienie od narkotyków, opiatów i alkoholu, czułem Jego obecność (…) On zawsze blisko mnie. Po prostu ta ręka była w moją stronę wyciągnięta, ale ja nie chciałem jej złapać. To znaczy chciałem żyć po swojemu, chciałem żyć swoim życiem, chciałem doświadczać. W pewnym momencie straciłem kontrolę nad uzależnieniem, a ono całkowicie pochłonęło mnie. Odebrało mi duszę, odebrało mi wolność, odebrało mi człowieczeństwo. Do Boga często się zwracałem, a raczej w złości: „Dlaczego to mnie spotkało? Dlaczego wychowywałem się w takiej rodzinie, a nie innej? Dlaczego ojciec pił? Dlaczego matka nie mogła znaleźć trzeźwego?”. Często zwracałem się do Boga z nienawiścią i żalem.
Ale te 10 lat temu, kiedy kolejny raz spotkałem na swojej drodze kobietę, z którą też zażywałem narkotyki, pomyślałem sobie: „Kurde, no nie może tak być, że pod jednym dachem będę żył z kobietą, która zażywa narkotyki”. Wcześniej miałem przy sobie kobiety trzeźwe, bo to mi dawało komfort picia i brania, bo jak ktoś mówił, że jestem uzależniony, to odpowiadałem: „No jak uzależniony? Przecież mam normalną kobietę, która nie pije, nie ćpa. Mam świetną pracę, jestem na pierwszych stronach gazet. Robię program, gram główne role w filmach”. Więc trudno było mi się zidentyfikować z osobą uzależnioną. Jak dla wielu, dla mnie uzależniony to był ten pijak spod budki z piwem, który żebrał o 5 złotych.
No i namówiłem moją dziewczynę: „Słuchaj, nie może tak być, że ty będziesz pić i brać. Musimy iść na terapię”. I ona na tę terapię poszła ze mną i zaszczepiła się. Niestety kolejny raz złamałem jednak abstynencję, ćpałem i ukrywałem to przed nią, oszukiwałem ją. I ona mówi do mnie: „Słuchaj, Michał, nie może tak być. Namówiłeś mnie na tę terapię, zaszczepiłam się. Chcę żyć na trzeźwo, a ty znowu oszukujesz, kłamiesz. Jeszcze raz znajdę u ciebie narkotyki i alkohol, to odejdę od ciebie”. Ale jak to już było kolejny raz z rzędu, to mówię: „Niech ona nie obiecuje, niech ona już w końcu się spakuje i niech odejdzie. Będę mógł w końcu pić i ćpać bez problemu”. I pewnego dnia rzeczywiście tak się stało.
Wróciłem do domu, patrzę, walizki są spakowane, więc mówię: „Boże, Jezus! Spełniły się moje marzenia”. Wyjąłem cały alkohol, wszystkie narkotyki, które miałem w piwnicy, ustawiłem sobie na stoliku i mówię: „Kurde, no to teraz sobie zrobię ucztę”. I w tym momencie doświadczyłem czegoś niezwykłego. Różnie to ludzie nazywają. Niektórzy iluminacją, niektórzy objawieniem. Pojawił mi się pewnego rodzaju obraz – zobaczyłem siebie małego, małego Michała, przestraszonego, który wychowywał się w rodzinie alkoholowej, w piekle uzależnienia, który obiecywał sobie, że nigdy nie będzie taki, jak jego ojciec, że będzie innym, dobrym człowiekiem, że stworzy piękną rodzinę, że będzie fajnym ojcem, że będzie żył inaczej niż on. W wieku 35 lat uświadomiłem sobie, że jeśli nie przestanę, że jeśli coś się nie wydarzy, to zginę i zapiję się na śmierć (…) I to takie przerażenie we mnie wzbudziło, taki żal i smutek, że rzeczywiście już nie spełnią się moje największe, najskrytsze marzenia, że to wszystko się skończy, że ja tu skończę w tym mieszkaniu zapity na śmierć, zaćpany, i to wszystko się nie wydarzy. I jak to się często mówi, jak trwoga, to do Boga. I gdzieś w tym wszystkim myśl, że Bóg jest! Uklęknąłem i z całych sił poprosiłem Go: „Panie Boże, błagam Cię z całego serca, daj mi jeszcze jedną szansę. Odbierz mi tę obsesję picia i ćpania, a ja zrobię wszystko, żeby już nigdy więcej nie sięgnąć po narkotyki i alkohol”. Na drugi dzień nagle obudziłem się i nie mogłem w to uwierzyć, nie trzęsły mi się ręce, nie miałem lęku. Ten głos, który cały czas mówił: „weź, weź, weź” – zniknął. „Nie, to niemożliwe, to się chyba nie dzieje naprawdę” – pomyślałem.
I tak siedziałem 15 minut, potem pół godziny, potem godzinę i nic nie wróciło. I z jednej strony poczułem taką ogromną radość i wdzięczność, że odpowiedział na moją prośbę, a z drugiej strony wiedziałem, że nic nie jest w życiu dane raz na zawsze, i że trzeba wykonać ogromną pracę i tym cudem się zaopiekować, o niego zadbać. Wykonałem tę ogromną robotę. To znaczy, znalazłem sobie przewodnika duchowego, terapeutę. Zacząłem chodzić na spotkania dla uzależnionych. Zacząłem robić wszystkie zalecenia, które związane są z chorobą alkoholową. No i tak udaje mi się trwać do dziś.
A teraz sam pomagasz, nie tylko swoim świadectwem, tym, którzy obecnie zmagają się z uzależnieniami i poszukują drogi wyjścia.
– Historia zatoczyła koło. Mój tata, początkujący reżyser, zaczynał od filmów dokumentalnych. Jeden z nich był filmem o pierwszym ośrodku dla uzależnionych, założonym przez wspaniałego człowieka, Marka Kotańskiego. Były to czasy, kiedy narkomanki mogły leczyć się ze swoimi świeżo narodzonymi dziećmi. Mój tata wpadł na pomysł, żeby dać tym dzieciaczkom ciuszki po mnie, z których wyrosłem, czemu przeciwna była moja mama, która uważała, że to może przynieść pecha. I niestety, w jakimś sensie przyniosło. Od 14 roku życia pogrążyłem się w ciężkim uzależnieniu od wszelkich substancji zmieniających świadomość na 21 lat. W międzyczasie trafiłem na roczną terapię do ośrodka, który prowadzili „byli narkomani” Krzysztof i George, którzy lata temu leczyli się w Głoskowie, gdy mój tata robił o nim dokument. Dzisiaj jestem 10 lat trzeźwy i wiem, że te wszystkie doświadczenia, wzloty i upadki, wiele lat leczenia w różnych ośrodkach i na różnych terapiach były po coś. Dzisiaj wydałem książkę, w której opowiadam całą moją historię od ciemności do światła. Jeżdżę po Polsce, spotykam się z ludźmi w każdym wieku i dzielę się tym świadectwem, co zmienia ich życie, mobilizuje do walki o siebie i terapii. Aż w końcu dochodzę do momentu, gdzie poznaję moją wspólniczkę Dominikę i razem otwieramy już we wrześniu Klinikę Leczenia Uzależnień „Odwróceni” na Mazurach. Dzisiaj wiem, że wszystko w życiu jest dziełem Tego na górze, a zarazem jest świadectwem, że każde, nawet najgorsze zło można przekuć w dobro.
Dziękuję za to niesamowite świadectwo i zaproszenie do przeczytania biografii, o której wcześniej wspomniałeś – „To już moje ostatnie życie”. Wróćmy jednak do Twojej wizyty w Stanach Zjednoczonych. Czy wcześniej brałeś udział w pielgrzymkach?
– Nie, powiem szczerze, że nigdy do tej pory nie brałem udziału w żadnych pielgrzymkach. To będzie moja pierwsza pielgrzymka w życiu. Pierwszymi moimi przewodnikami duchowymi byli Bracia Mniejsi Kapucyni z klasztoru w Zakroczymiu. W tym klasztorze pomoc mogą znaleźć uzależnieni. I takiego właśnie przewodnika duchowego znalazłem tam w klasztorze. Bracia organizują często dni skupienia nie tylko dla alkoholików, czy narkomanów, ale dla osób z różnymi uzależnieniami, dla ich rodzin. I to była pierwsza styczność z zakonnikami, a potem byli Salwatorianie. Zresztą mam wielu księży, przyjaciół, którzy odegrali wielką rolę w moim życiu, w mojej drodze ku mojemu trzeźwieniu i ku temu świadectwu.
W pewnym momencie mojego życia też pojawił się ksiądz Dominik Chmielewski. Było to, kiedy przyszedł pierwszy kryzys w moim życiu osobistym. I pamiętam, rozstaliśmy się z moją obecną żoną (Marcelą Leszczak), z którą mam syna Fryderyka, i wtedy odezwała się do mnie koleżanka, aktorka Agnieszka Kawiorska i powiedziała, że organizuje taką pielgrzymkę do Medjugorie, ale nie taką stricte pielgrzymkę chodzoną, tylko bardziej wyjazdową. Ksiądz Dominik Chmielewski był takim przewodnikiem tego wyjazdu. Wtedy tak naprawdę nic nie wiedziałem o Medjugorie i objawieniach. Przyjechałem na miejsce zebrania i dowiedziałem się, że będziemy musieli spędzić ponad 20 godzin w obskurnym autokarze. „To jest masakra, to nie dla mnie”. Jednak zobaczyłem tam dużo znajomych, młodych i sympatycznych ludzi, więc postanowiłem zaryzykować.
Ksiądz Dominik Chmielewski mówił w trasie, że do Medjugorie jedzie się na specjalne zaproszenie Matki Boskiej, że będą owoce tego wyjazdu, z których nawet nie zdajemy sprawy. Trochę sceptycznie byłem na początku do tego wszystkiego nastawiony, ale z czasem przekonywałem się. I rzeczywiście będąc już tam na miejscu, na skale w Medjugorie, doświadczyłem takiego, jakby to powiedzieć, prawdziwego istnienia Boga. Jako człowiek bardzo zajęty, który ma dużo pracy, jest w tym świecie filmowym, uzależniony też w jakiś sensie od telefonu, nagle znalazłem się w miejscu, gdzie nie ma dosłownie nic. Skała na skale i słyszę, że tu objawiła się Matka Boska, i doznałem takiego spokoju ducha, wyciszenia, jakiego nie czułem od lat. Po kilku dniach nawet przestałem w ogóle używać telefonu i zbliżyłem się do siebie. Ksiądz Chmielewski porywał mnie tym słowem i zarażał. Rzuciłem też po 20 latach palenie papierosów. Po powrocie z Medjugorie do Polski, zaprzyjaźniłem się bardzo z tymi ludźmi, którzy byli tam ze mną. Było to bardzo blisko żyjące Boga towarzystwo. Po jakimś czasie założyliśmy wspólnie wspólnotę chrześcijańską “Królowa Pokoju”, która liczy dziś już 150 osób. Jak mówił ks. Dominik, zbieramy owoce, nawracając zagubione dusze.
Jakie słowa mógłbyś skierować do tych, którzy nigdy nie byli na pielgrzymce i zastanawiają się, czy warto spróbować?
– Szczerze mówiąc, byłoby hipokryzją z mojej strony, że ja, który nigdy nie odbyłem pielgrzymki, teraz będę się mądrzyć i pouczać innych, co powinni robić. Decyduję się na ten wyjazd, ponieważ od momentu, kiedy dziesięć lat temu tak mocno uścisnąłem dłoń Pana Boga i doświadczyłem tego cudu, czuję się zobowiązany do dzielenia się tym doświadczeniem wszędzie, gdzie tylko mogę. W środowisku filmowym i showbiznesu, w którym jestem jakby apostołem, często pytają mnie o odwagę, którą trzeba mieć, by mówić otwarcie o wierze. Dla mnie nie jest to jednak kwestia odwagi. Po prostu trudno mi jest nie mówić o Bogu, który dał mi nowe życie. Czuję to jako swego rodzaju wdzięczność i obowiązek wobec tych, którzy nie dostali tej łaski, wobec tych, którzy zmagają się z uzależnieniami, lub których życie potoczyło się w trudnych kierunkach. Dlatego dziś jadę nauczyć się sam, jak pielgrzymować, otwarty na nauki innych. Mogę tylko przytoczyć słowa św. Jana od Krzyża: „U schyłku życia tylko z miłości będziemy rozliczeni”.
Czy dla Fryderyka, twojego siedmioletniego syna, będzie to pierwsza pielgrzymka w życiu?
– Tak, dla Fryderyka i mojej żony Marceli, więc jestem ciekawy i podekscytowany. Po prostu się cieszę. W moim życiu wszystko przychodzi późno. Późno wytrzeźwiałem, późno zacząłem szkolić się w moim zawodzie, późno urodził mi się syn, późno się ożeniłem. Pielgrzymka też przychodzi po dziesięciu latach trzeźwości. Ale dziś wiem, że Ten u góry ma najlepszy plan i trzeba poddać się Jego woli, nie przyspieszać, nie forsować, bo kiedy próbowałem robić coś na swoją rękę, zawsze wpadałem w niepotrzebne kłopoty. Kiedy zaś oddaję się Jego woli, On daje mi to, czego właśnie potrzebuję, we właściwym czasie.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad i opracowanie: Joanna Trzos
[email protected]
Zdjęcia z archiwum Michała Koterskiego
Michał Koterski – polski aktor, prezenter telewizyjny. Na wielkim ekranie debiutował w 1999 roku rolą Sylwusia, syna Adama Miauczyńskiego, w „Ajlawju” – w filmie swojego ojca Marka Koterskiego . Zagrał tę postać jeszcze w dwóch filmach: „Dzień świra” (2002) i „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” (2006). Grał też w wielu innych filmach, m.in. „7 uczuć” i „Gierek‘”, oraz serialach. Był uczestnikiem licznych programów: Jak oni śpiewają, Dancing with the Stars. Taniec z gwiazdami, Agent – Gwiazdy, The Story of My Life. Historia naszego życia. Prowadził talk-show Misiek Koterski Show. Wydana w 2023 r. biografia „Michał Koterski. To już moje ostatnie życie” to wywiad Koterskiego z Beatą Nowicką.