Miałem ostatnio wiele podróży, w tym nieplanowaną, na pogrzeb proboszcza mojej rodzinnej parafii w Polsce i trzeba powiedzieć – przyjaciela. Chociaż liczyłem się z jego śmiercią, ponieważ nowotwór agresywnie postępował i w ciągu zaledwie kilku miesięcy rozłożył go doszczętnie, to jednak niełatwo było mi się pogodzić, że to „już”. Decydując się na wylot do Polski na pogrzeb, zostałem poproszony przez rodziców zmarłego o wygłoszenie pogrzebowej homilii. Przyznam, że po 25 latach kapłaństwa była to jedna z najważniejszych i niełatwych homilii. Nie dlatego, że w czytane w czasie liturgii słowo Boże próbowałem wpisać życie zmarłego brata-księdza, unikając formy pogrzebowego panegiryku, czego jednak nie lubię. Była niełatwa dlatego, że musiałem stanąć wobec pytań i kwestii dotyczących także mojego życia.
To taki rachunek sumienia, w którym punktem wyjścia było to, że mój zmarły przyjaciel „szybko dojrzał do śmierci”. Tak, gdyż nie miał innego wyjścia. I nikt, bardziej niż on, tak dobrze o tym nie wiedział. Choć walczył dzielnie do końca, czuł, że jego ciało się już poddało, że już nie ma siły więcej. W tych ostatnich dniach jego życia, otrzymując informacje o jego stanie zdrowia, często, mimowolnie, próbowałem wejść w sytuację, co może on czuć, wiedząc, że umiera. Z jakimi pytaniami musi się zmierzyć on sam i że jednak musiał temu towarzyszyć jakiś lęk przed tym, co nieznane. Doszedłem do wniosku, że jednak wiara, jeśli jest żywa i szczera, wiara w Boga i Jego bezwarunkową miłość do stworzenia, pomaga przejść przez ten tunel lęku, by oddać się z zaufaniem dziecka w ojcowskie ramiona Boga. Ta wiara, z której chyba najważniejszy egzamin trzeba zaliczyć w godzinie śmierci, aby się nie załamać. Wiara, która daje nadzieję. To dlatego tak ważne było dla mnie stwierdzenie młodej św. Teresy od Dzieciątka Jezus, która mówiła: „Ja nie umieram, ja wchodzę w życie”! Gdyż w istocie tak prowadzi nas wiara, nie ku śmierci i pustce, ale ku życiu. Nawet jeśli przez dłuższy lub krótszy okres będzie się wiązała z walką i słabością ludzkiego ciała.
To wszystko jest jakąś lekcją pokory wobec życia, tego swojego własnego życia, które dostało się jako dar od Stwórcy. Niestety bardzo często jej brakuje. Kiedy człowiek zaczyna uważać się za pana życia i dyktować Stwórcy, jak ma być, albo jak być powinno. Przychodzi mi na myśl podejmowany kilkakrotnie w Piśmie świętym wątek o glinie i garncarzu. Św. Paweł ujmuje to tak: „Człowiecze! Kimże ty jesteś, byś mógł się spierać z Bogiem? Czyż może naczynie gliniane zapytać tego, kto je ulepił: «Dlaczego mnie takim uczyniłeś?» Czyż garncarz nie ma mocy nad gliną i nie może z tej samej zaprawy zrobić jednego naczynia ozdobnego, drugiego zaś na użytek niezaszczytny?” (Rz 6, 20-21). Dlatego twierdzę, że trzeba z pokorą zarówno przyjąć dar życia, jak i przeżywać je tak do końca. Sam nagle uświadomiłem sobie, że nie można przewartościowywać jednej rzeczy na korzyść drugiej. Na przykład pielęgnowania ciała zapominając o duszy. Te ostatnie dni i chwile życia pokażą, jak ważny jest balans.
Zmarły w ostatnich dniach Jerzy Stuhr w rozmowie z ks. Andrzejem Lutrem przyznawał, że snute podczas choroby nowotworowej refleksje i cierpienie, które przeżył, miały dla niego głęboki sens. Zmienił się, stał się bardziej wyrozumiały, tolerancyjny, a jego osądy złagodniały. „Zmieniłem się, bo patrzę przez pryzmat choroby”. Czuł też, że spokorniał. Zrozumiał, że w chorobie wszyscy są równi. „Szpital zrównuje ludzi. Nawet jak masz trochę lepszy pokój, to niewiele zmienia. Ta sama pidżama, to samo jedzenie, te okropne papki. I nagle ta pokora. Świadomość, że jesteś w czyichś rękach. Zobaczyłem też, że lekarze mogą pomóc tylko do pewnego momentu. Najtrudniejsze decyzje musisz podjąć sam”. I jeszcze jedna lekcja Stuhra: „Jednego się nauczyłem – dziękować Bogu. Jak najmniej prosić. Przecież On wszystko wie i tak, rządzi tym wszystkim, ale dziękować to jest za co. Za każdy właściwie dzień” (piszę za artykułem Łukasza Sośniak SJ na portalu Deon.pl).
Mam wrażenie, że są to lekcje dla każdego bardzo potrzebne, połączone z mocnym świadectwem tych, co odchodzą. Przed tym wszystkim nie można tak po prostu uciekać. Nie ma sensu ani niczego przyspieszać, ani udawać, że to nie mój problem i że mogę odłożyć to „na później”. To trzeba przeżyć. Ktoś, kto jest wtedy blisko takiej osoby będącej w czasie zdawania jednego z najważniejszych życiowych egzaminów wie, o czym piszę. Mój zmarły proboszcz-przyjaciel miał obok siebie takiego dobrego anioła, który nie tylko czuwał, ale wspierał w miesiącach walki. Mogłem się przekonać, że ten uczynek miłosierdzia wobec brata czy siostry, czyli drugiego człowieka w potrzebie, jest nieoceniony. Na takie towarzyszenie nie można szczędzić ani czasu, ani wszystkiego, co może pomóc odchodzącej osobie. Trzeba być i dzielnie, cierpliwie trwać do końca.
Dla mnie lekcją jest także to, że trzeba się w końcu solidnie nawrócić do Boga tak, żeby nie zmarnować i nie przechojraczyć swojego życia. Chojrak to ktoś zuchwały, popisujący się swoją odwagą i sprawnością fizyczną, taki współczesny macho. Trzeba cieszyć się życiem i być otwartym na innych. Trzeba być twórczym i nie ulegać lenistwu. Trzeba kochać bezwarunkowo. Trzeba też dbać o samego siebie, ale jednak nie tak, by być egoistą, ale by dbając o siebie, być takim dla innych.
Choć jest czas wakacji i urlopów, to pod wpływem chwili i sytuacji, które sam przeżywam, napisałem ten tekst. Bo przecież w życiu i umieraniu wakacji nie ma, każdego dnia ktoś się rodzi i ktoś umiera. Jednak to, co być powinno najważniejsze to ta świadomość, że „Ja nie umieram, ja wchodzę w życie!”.
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.