Nie każdy artysta potrafi tak jak Hershey Felder prowadzić interakcję z publicznością. Doskonały kanadyjski pianista, aktor, dramaturg, scenarzysta i historyk muzyki w swojej sztuce „Monsieur Chopin. A play with Music” wciela się w tytułową postać „poety fortepianu”. Felder, który jest synem polskiego emigranta, w wywiadzie udzielonym „Dziennikowi Związkowemu” zdradza, jak stworzył własną wersję Chopina.
Łukasz Dudka: Jest Pan genialnym pianistą i aktorem, ale być może nie wszyscy wiedzą, że z pochodzenia jest Pan Polakiem.
Hershey Felder: Rzeczywiście jestem Polakiem. Mój ojciec (Jacob Felder – red.) urodził się w Ustrzykach Dolnych (Podkarpacie) i wyemigrował do Kanady w 1939 roku, tuż przed drugą wojną światową. Moja rodzina wciąż mieszka w Polsce i sam regularnie tam wracam. Dwa tygodnie temu premiera mojego filmu „Noble Genius, Chopin and Liszt” odbyła się w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu, więc jak zwykle było to wspaniałe doświadczenie.
Jest Pan artystą wyjątkowo wszechstronnym i odnoszącym sukcesy. Jaki jest do tego klucz?
– Spędziłem życie, pracując nad tym. Zostałem aktorem, ale od dzieciństwa jestem pianistą. Aktorstwo to zawód, który można wykonywać z przerwami i nadal zachowywać swój warsztat nienaruszony. Zupełnie inaczej jest z grą na pianinie. Trzeba to cały czas robić, dosłownie każdego dnia. Jak mówią: jeśli nie ćwiczysz jednego dnia, ty wiesz o tym; dwa dni, twój agent wie o tym, a trzy dni – wszyscy wiedzą. Więc to jest zobowiązanie na całe życie. Aktorstwo i pisanie też robiłem przez całe życie.
Nie każdy artysta potrafi tak jak Pan prowadzić interakcję z publicznością…
– To wymaga prawdziwej wiedzy. Nigdy nie przestałem się uczyć i mogę powiedzieć, że jestem z tego bardzo dumny. W momencie, w którym przestajesz się uczyć i zdobywać informacje, utrzymywać swój umysł w ruchu, rozwijać się, uczyć się nowych rzeczy, ćwiczyć, wtedy wszystko staje się płaskie. Musisz mieć wiedzę, jeśli jako postać na scenie zamierzasz wchodzić w interakcje z publicznością. Więc tak naprawdę chodzi o wiedzę.
Jako pianista od samego początku zna Pan Chopina i rozumie Pan jego muzykę, jak mało kto. Czy może nas Pan przeprowadzić nas przez proces przygotowania spektaklu „Monsieur Chopin. A play with Music”?
– Cóż, tak naprawdę zaczęło się od stresu, bo zdałem sobie sprawę, jaka to odpowiedzialność pokazać ten materiał i to w dobrym guście. To trudne zadanie przekazać, jak tego chciał Chopin, ale nikt z nas nie wie, czego chciał. Ludzie powiedzą: och, wiem, czego chciał kompozytor. Mamy w muzyce wskazówki, czego chciał. Nie mówił, jak dokładnie grać, ale przekazał sugestie. Tak więc istnieje odpowiedzialność za opowiedzenie historii tak szczerze, jak to możliwe, a też piękną grą. Chopin grał pięknie. Nie było brzydkiej nuty, chyba że chciał, aby coś zabrzmiało złośliwie. I zawsze był rozmarzony i zabierał nas w inny świat. Posiadam jeden z ostatnich fortepianów Chopina z Paryża, z 1849 roku, więc kiedy na nim gram, mogę sobie wyobrazić, jak brzmiało lub mogło brzmieć pod jego palcami. To jest bardzo interesująca sprawa, ponieważ to nie jest nowoczesne pianino. I znowu chodzi o iluzję. Ani przez chwilę nie chcę sugerować, że jestem Chopinem. Nie jestem. On był geniuszem, ja nim nie jestem. Jestem pracującym artystą. Po prostu tworzymy iluzję, która pozwala nam marzyć. I tak naprawdę to właśnie zrobił Chopin. Stworzył te muzyczne iluzje, które pozwalają nam marzyć.
Chopin doskonale rozumiał fortepian. Niektórzy mówią, że Liszt zawsze walczył z fortepianem, do granic możliwości. Chopin tego nie robił.
– Fortepian był jakby częścią, przedłużeniem Chopina. Liszt używał fortepianu jako narzędzia, aby pokazać, co może dać ten instrument i osoba na nim grająca. Nie sądzę, by Chopin kiedykolwiek się tym przejmował. Nie interesowało go, jak szybko można grać i jak można olśnić publiczność. I to jest bardzo interesujące, jeśli spojrzeć na niektóre dzieła Chopina. On miał taką wrodzoną moc w tym, co robił i to od najmłodszych lat. Nie studiował gry na fortepianie. Liszt studiował z Czernym, Chopin można powiedzieć był całkowitym samoukiem.
Pan stworzył swego rodzaju własną wersję Chopina. Proszę opowiedzieć nam o tym twórczym procesie.
– To studiowanie relacji z ludźmi, którzy byli wokół niego, a także jego własnych listów. Dzięki Bogu nie było wtedy e-maili, bo mogliby je skasować. Ale George Sand spaliła wszystkie jego listy. Nic nie zostało. Myślę, że nie ma nawet jednego listu od Chopina do Sand. I można by pomyśleć, co za nieodpowiedzialność z jej strony, co za głupota, ale z drugiej strony Sand znała wielkość i stopień wielkości Chopina.To niesamowicie czytać jego listy, w których pisze do przyjaciół, do współpracowników. Wyłania się z nich obraz zwykłego człowieka, narzekającego na zwykłe rzeczy, czasami niegrzecznego czy opryskliwego, ale w taki zabawny sposób. Po prostu jest polski. A prawda jest taka, że postać stworzyłem nie tylko z tego, co napisał do innych, ale na podstawie jego muzyki. Jeśli posłuchasz uważnie jego muzyki, odnajdziesz w niej tego człowieka.
W przypadku Chopina trudno nie mówić o jego wątłym zdrowiu. Przez wiele lat zmagał się z chorobami. Stawał się coraz słabszy. Jak zostało to odzwierciedlone w Pana wersji Chopina?
– Cóż, interesujące jest to, że jeśli weźmiemy pod uwagę jego muzykę, nie słyszy się tego. Nie słyszę w jego muzyce chorej osoby. Słyszę bardzo silny charakter. Nie sądzę, żeby można było zagrać go jako słabeusza, bo byłoby to nieszczere, ponieważ nie był taki przez cały czas. Oczywiście, że kaszlał, że był słaby, ale w jego umyśle nie był tylko osobą schorowaną. Gdyby myślał tak o sobie, nie mógłby napisać tych polonezów. Mimo że nie lubił koncertów, grał na nich. Muszę jednak przyznać, że mam tendencję do odnajdywania silnego charakteru Chopina w jego muzyce.
Zaprasza Pan publiczność do paryskiego salonu na lekcję gry na fortepianie. To dzieje się na scenie?
– Mogę powiedzieć, jaka jest koncepcja. Więc wiemy, że 4 marca 1848 r. po tym, jak George Sand wyrzuciła Chopina z Nohant i nie widzieli się, został zaproszony na herbatę do domu ich wspólnego przyjaciela na Placu Orleańskim (Square d’Orléans) w Paryżu. Chopin wpadł na Sand na schodach. Przez chwilę trzymają się za ręce, ale tak naprawdę nie mówią nic poza tym, że Chopin informuje Sand, że ma wnuczkę, o czym nie wiedziała, bo wyrzuciła córkę z domu. Dla mnie to było fascynujące, bo zacząłem się zastanawiać, co dzieje się z emocjami, kiedy nagle napotykamy się na kogoś, kogo nie widzieliśmy przez rok. A po czymś takim musimy poprowadzić lekcję gry na fortepianie. Prawdopodobnie tego nie zrobił, bo był chory, ale załóżmy, że musiał. Co by się wtedy stało? Taka była koncepcja. Zawsze zastanawiałem się, co się stało po tym, jak zobaczył Sand? Co wtedy czuł? Oczywiście włącza się fantazja.
„Monsieur Chopin” miał swoją premierę 18 lat temu. Czy obecnie prezentowana wersja zmieniła się?
– Cóż, oryginalna koncepcja była taka sama, ale ja nie jestem tym samym artystą, którym byłem 18 lat temu. Myślę, że wiele się nauczyłem. Więc i sztuka jest inna, chociaż ogólna koncepcja jest taka sama.
Wszyscy komplementują Pana zdolności w naśladowaniu akcentów. Kiedy grał Pan Beethovena, Pana niemiecki akcent był wspaniały. A z jakim akcentem wciela się Pan w Chopina? Polskim? Francuskim?
– Nie mógł być to akcent francuski, ponieważ on był Polakiem. I wiemy, że Chopin brzmiał po francusku jak Polak. Tak się złożyło, że kiedy po raz pierwszy uczyłem się tej roli, byłem akurat w Chicago i oczywiście bardzo łatwo było znaleźć ludzi, którzy mówią po angielsku z polskim akcentem, Stałem się bardzo polski i mówię bardzo dużo po polsku. Można by pomyśleć (oceniając po akcencie – red), że niedawno przyleciałem z Polski.
Czy często Pan podróżuje do Polski?
– Często jeżdżę do Polski. Trzeba iść do pierogarni, chociaż tutaj w Chicago można też pierogi dostać.
Pana ojciec był Polakiem, a mama Węgierką. Gdyby musiał Pan wybrać między gulaszem a pierogami?
– Pierogi wygrywają. Absolutnie. Bez dwóch zdań.
Dziękuję bardzo za rozmowę i gorąco zachęcam wszystkich do obejrzenia spektaklu „Monsieur Chopin”. Można to zrobić do 12 maja w Writers Theatre w Glencoe.
Rozmawiał: Łukasz DudkaOpracowała: Joanna Trzos