Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
czwartek, 14 listopada 2024 23:49
Reklama KD Market

Afrykanie w szlacheckiej Polsce

Afrykanie w szlacheckiej Polsce
Generał Władysław Jabłonowski, usynowiony przez polskiego
generała Wojsk Koronnych
Konstantego Jabłonowskiego, tak naprawdę był dzieckiem angielskiej arystokratki Marii Dealire
i jej czarnoskórego lokaja (fot. Wikipedia)

Pierwszy Afrykanin w Polsce, o którym wiadomo, pojawił się w Krakowie pod koniec XVII wieku. Murzyn – bo tak powszechnie nazywano ludzi o ciemnym kolorze skóry – uświetnił uroczystości weselne króla Zygmunta III Wazy i Anny Habsburżanki. Wzbudził ogromne zainteresowanie. Dworzanie polubili go. Ale o tym, jakie były jego losy, nic nie wiadomo. W każdym razie w Polsce nic złego się mu nie przytrafiło. Gdyby tak było, któryś z kronikarzy na pewno by o tym wspomniał...

Fajkowi i lokaje

W dawnej Polsce słowo „Murzyn” nie miało obraźliwego znaczenia. Było emocjonalnie neutralne. Informowało po prostu, że ktoś jest człowiekiem o ciemnym kolorze skóry. W żaden sposób nie kojarzyło się z niewolnictwem w klasycznej postaci. A to dlatego, że Rzeczpospolita, w przeciwieństwie do państw Europy Zachodniej, nie miała zamorskich kolonii. I Polacy nie wiedzieli, co tam naprawdę się dzieje. Murzyn długo stanowił żywą ciekawostkę. Rzeczpospolita miała swoich, rodzimych niewolników. Byli nimi chłopi pańszczyźniani.

Po tym, gdy na dworze Zygmunta III Wazy pojawił się pierwszy czarnoskóry, wśród bogatej elity Polski szlacheckiej nastała moda na posiadanie czarnoskórego lokaja. Najczęściej spełniał on funkcję tak zwanego fajkowego. W odpowiednim momencie miał podać swemu panu zapaloną fajkę i stać obok niego. I na tym jego rola się kończyła. Czarnoskóry był ozdobą magnackich komnat i wyznacznikiem bogactwa.

Z powodu wysokiej ceny, jaką trzeba było zapłacić za niewolnika z Afryki, nie byli kierowani do ciężkich prac. Poza rolą fajkowych, odpowiednio wystrojeni stanowili ozdobę orszaku, gdy król lub magnat jechał na Sejm czy w służbową podróż zagraniczną. Z niezwykłego przepychu zapamiętany został orszak Jerzego Ossolińskiego, który na czele polskiego poselstwa jechał do Wiednia. To wydarzenie upamiętnił słynny malarz Canaletto. Na jego obrazie widać afrykańskich paziów, którzy prowadzą dorodnego białego rumaka polskiego posła. Można byłoby złośliwie powiedzieć, że Ossoliński chciał pokazać, iż Polacy nie gęsi i swoich czarnoskórych mają.

Los czarnoskórych w Polsce był nieporównanie lepszy od losu niewolników w koloniach, w krajach na zachodzie Europy, nie mówiąc już o Ameryce Północnej. W Polsce odbywali lekką służbę na dworach. Niekiedy zaprzyjaźniali się ze swoimi panami. Rzadko, ale zdarzało się, dochodzili do wysokich funkcji na dworach. A niektóre ich kariery wydają się wręcz nieprawdopodobne.

Niezwykłe kariery

Czarnoskóry Aleksander Dynis od młodości mieszkał w Polsce. Po polsku mówił jak rodowity Polak. Jako gorliwego katolika wypatrzył go biskup krakowski i wziął do siebie na służbę. Biskupowi najwidoczniej nie przeszkadzał kolor skóry Dynisa. I wiernym też nie. Biskup pomógł Dynisowi wybrać kobietę, chłopkę, na żonę. Miał z nią kilkoro dzieci, zapewne Mulatów. Po latach wiernej służby dla Kościoła Dynis został starostą we wsi Koziegłowy na Siewierszczyźnie (obecnie w północnej Ukrainie). Nie ma żadnych informacji o tym, aby Dynis czy jego dzieci były źle traktowane przez miejscowych.

Inny Afrykanin znalazł się na służbie u burgrabiego krakowskiego Jędrzeja Czarneckiego. Czarnecki, choć był człowiekiem trudnym we współżyciu z sąsiadami, także docenił czarnoskórego. Mianował go koniuszym, czyli urzędnikiem odpowiedzialnym za stadninę i stajnie. Było to wówczas ważne i prestiżowe stanowisko.

Z Sobieskim pod Wiedniem

Królowie też mieli swoich ulubionych czarnoskórych. Lokaj króla Jana III Sobieskiego, Józef Holender, nie odstępował swego pana o krok. Był przy nim dzień i noc. Oczywiście z wyjątkiem tych nocy, kiedy monarcha swawolił ze swoją ukochaną Marysieńką.

Józef Holender ruszył z Sobieskim na bitwę z Turkami pod Wiedniem i tam zginął. O tym, że król darzył wielką sympatią swego czarnoskórego lokaja, świadczy jeden z listów do Marysieńki. Zaraz po zwycięskiej bitwie pod Wiedniem napisał: „Moi prawie wszyscy chłopcy poginęli. Murzyna Józefa Holendra Turcy, już go w ręku mając, ścięli”.

Czarnoskóry rębajło

Kasztelan lwowski Andrzej Fredro słynął z hulaszczego trybu życia. Z byle powodu wyciągał szablę. Mieszkał najczęściej w Przemyślu. Podkarpacie w ogóle słynęło z herbowych zabijaków, jak na przykład „łańcucki diabeł” Stanisław Stadnicki. Władza królewska praktycznie nie sięgała Podkarpacia, urzędnicy królewscy bali się tam jeździć.

Kompanem swoich zbójeckich poczynań Fredro uczynił swego czarnoskórego służącego. Zdaje się, że obaj mieli podobną naturę. Pozwolił służącemu nosić kontusz i szablę, i nauczył go władać białą bronią. Inni szlachcice byli tym oburzeni, lecz z Fredrą woleli nie zadzierać. Ta dwójka kompanów stała się postrachem Przemyśla i okolicy. Władysław Łoziński napisał o lokaju Fredry: „Przejął miejscowe obyczaje i graczem był na szable. W burdach swego pana brał czynny i wybitny udział”.

Później Fredro uwolnił służącego i obdarował go niewielkim majątkiem. Ten ożenił się, miał dzieci. Wrósł w polską obyczajowość. Nosił się jak reszta „panów braci”, sam siebie nominując szlachcicem. Nie wiadomo, jak skończył były lokaj Fredry. Biorąc pod uwagę jego charakter, mógł skończyć nie najlepiej. W każdym razie słuch o nim zaginął.

Syn generała

Władysław Jabłonowski był synem polskiego generała Wojsk Koronnych Konstantego Jabłonowskiego i angielskiej arystokratki Marii Dealire. Synem na papierze, gdyż ciemna karnacja skóry Władysława zdradzała, że Konstanty nie mógł być jego biologicznym ojcem. Maria Dealire zresztą nie ukrywała, że chłopiec jest owocem jej krótkotrwałego romansu z czarnoskórym lokajem. Generał Jabłonowski nie robił z tego problemu. Wybaczył żonie ten moment słabości. Pewnie dlatego, że i sam miewał podobne przygody.

Usynowił Władysława i naprawdę traktował go jak własne dziecko. Zadbał o jego wykształcenie, zapoznał go z historią Polski. Sprawił, że Władysław czuł się Polakiem i wszem to oświadczał. Zgodnie z rodzinną tradycją Konstanty wysłał syna do szkoły kadetów – Ecole de Brienne-le-Château. Była to najlepsza szkoła wojskowa na świecie.

Z Napoleonem i Kościuszką

W szkole był na jednym roku z Napoleonem Bonaparte. Nie nawiązali przyjaźni. Bonaparte, znany z rasistowskich poglądów, traktował Polaka, w dodatku Mulata, z wyższością. Władysław w ciągu zaledwie siedmiu lat awansował na pułkownika armii francuskiej. Później Bonaparte, choć z widoczną niechęcią, mianował swego szkolnego kolegę na generała armii.

Władysław Jabłonowski nie był malowanym polskim patriotą. Gdy w Polsce wybuchła insurekcja kościuszkowska, wystąpił o zwolnienie ze służby francuskiej i udał się do Polski. To jeszcze bardziej zniechęciło Napoleona do Polaka. Jabłonowski brał udział w bitwach pod Szczekocinami i Maciejowicami, walczył na warszawskiej Pradze. Poznał Tadeusza Kościuszkę. Jeden drugiego bardzo cenił.

Febra na Haiti

Po upadku insurekcji kościuszkowskiej wrócił do Francji. Napoleon nieprzypadkowo wysłał go na Haiti, francuskiej kolonii, aby stłumił bunt czarnych niewolników. Władysław nie mógł nie wykonać rozkazu Napoleona. Zostałby rozstrzelany. Jabłonowski dowodził na Haiti francusko-polskim oddziałem. Lecz niechętnie brał udział w nieswojej wojnie, podobnie jak i jego polscy podwładni. Do tego był zrażony wyjątkowym okrucieństwem, jakiego dopuszczali się Francuzi na Haitańczykach.

Na San Domingo Władysław Jabłonowski zachorował na żółtą febrę i zmarł w wieku 33 lat. Polacy nie zapomnieli o swym jedynym czarnoskórym generale. Adam Mickiewicz umieścił jego postać, z nazwiska, w I Księdze Pana Tadeusza. Władysław Gąsiorowski uczynił go bohaterem swojej powieści Czarny generał, gdzie napisał: „Choć skórę miał czarną, to serce jego było białe, polskie i szlachetne”.

Ryszard Sadaj

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama