Było szare, wilgotne popołudnie 11 marca 2011 roku, kiedy na największej japońskiej wyspie Honsiu nagle zatrzęsła się ziemia. Wstrząsy o sile 9 stopni w skali Richtera trwały sześć minut. Po nich nastąpiła seria silnych wstrząsów wtórnych. W Tokio zakołysały się drapacze chmur. Wiele miejscowości położonych bliżej epicentrum zostało zrównanych z ziemią. W elektrowni jądrowej Fukushima Dai-Ichi zawyły alarmy...
Śmiercionośna fala
Epicentrum znajdowało się 130 kilometrów od wybrzeży Honsiu, niemal 30 kilometrów pod powierzchnią oceanu. Potężne tarcia płyt tektonicznych spowodowały wypiętrzenie dna morskiego na wysokość szesnastu pięter, przesunęły Honsiu 4 metry w kierunku wybrzeża Stanów Zjednoczonych i wysłały potężne fale w stronę lądu. Gdy pomruki ziemi ucichły, rozległy się syreny, wzywające mieszkańców nadbrzeżnych miejscowości do ucieczki. Nadchodziło tsunami. Fala według szacunków miała osiągnąć wysokość około 6 metrów.
Woda nadpłynęła niecałą godzinę później. Okazało się, że aż pięciokrotnie przewyższała zapowiadany poziom. Fala miała niemal 30 metrów wysokości i bez problemu przedostała się przez falochrony oraz wały przeciwpowodziowe, z niepowstrzymaną siłą pędząc w głąb lądu. Nikt się nie spodziewał, że woda wedrze się aż 10 kilometrów w głąb lądu. Nikt nie był na to przygotowany.
Początkowe doniesienia mówiły o setkach zabitych i kolejnych setkach zaginionych. Liczby te dramatycznie wzrosły w kolejnych dniach, gdy poznano rozmiar zniszczeń i rozpoczęła się akcja ratunkowa. W ciągu dwóch tygodni od katastrofy oficjalna liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła 10 tysięcy a ponad 15 tysięcy osób uznano za zaginione. Dopiero wiele tygodni później, po zakończeniu akcji usuwania skutków tragedii podano, że trzęsenie ziemi i tsunami zabrało życie 19.300 ludziom, czyniąc je jednymi z najbardziej tragicznych w historii kraju. Jednak skutki kataklizmu z 11 marca były dużo gorsze, niż wtedy się wydawało. I trwać będą jeszcze przez wiele lat, po cichu zabierając kolejne ofiary.
Tragedia w Fukushimie
W znajdującej się na wybrzeżu oceanu elektrowni jądrowej Fukushima Dai-Ichi jedenaście reaktorów wyłączyło się automatycznie po wykryciu wstrząsów. Jednak elektrownia nie była przygotowana na niszczycielskie tsunami, które nadeszło później. Woda odcięła prąd i zalała awaryjne generatory. Od momentu utraty zasilania temperatura rdzeni w trzech reaktorach zaczęła gwałtownie rosnąć. Nie działał system chłodzenia, co spowodowało śmiertelnie niebezpieczne przegrzanie a następnie topienie rdzeni.
Kilka godzin po przejściu fali powodziowej nastąpiła eksplozja zgromadzonego w reaktorze numer 1 wodoru. Cztery dni później to samo spotkało reaktory numer 2 i 3, co wraz z pożarem wywołanym przez gwałtowny wzrost temperatury zużytych prętów paliwowych przechowywanych w reaktorze doprowadziło do uwolnienia do atmosfery silnego promieniowania. Co więcej, radioaktywna woda, służąca do chłodzenia reaktorów, zaczęła wyciekać do oceanu ze zniszczonych przez trzęsienie ziemi zbiorników.
Katastrofę w Fukushimie można było przewidzieć. Sejsmolodzy od dawna ostrzegali, że wybrzeże w każdej chwili może nawiedzić silne trzęsienie ziemi a w jego następstwie potężne tsunami. Jednak Japońska Agencja Bezpieczeństwa Jądrowego i Przemysłowego uznała, że ryzyko nie jest wysokie. Nie nalegała więc, by TEPCO – przedsiębiorstwo energetyczne zarządzające elektrownią – opracowało plan awaryjny.
Masataka Shimizu, dyrektor generalny firmy, przerażony tym, co się stało, zabronił pracownikom jakichkolwiek kontaktów z prasą. Na pytania miała odpowiadać tylko i wyłączenie grupa zatrudnionych przez koncern dziennikarzy, która przekazywała bardzo skąpe informacje o tym, co właściwie się stało. Opinia publiczna przez długi czas nie miała pojęcia, jak wielki był poziom skażenia tuż po wybuchu w Fukushimie i jakie niesie to konsekwencje dla ludzi i środowiska. Co więcej, przez dwa kolejne miesiące japońska telewizja starała się pomniejszać rozmiary i potencjalne skutki katastrofy.
Nuklearna wioska
W kampanii dezinformacyjnej udział brały przede wszystkim dwie instytucje – Akademia Bezpieczeństwa Przemysłu Jądrowego (NISA) oraz Ministerstwo Ekonomii, Handlu i Przemysłu (METI). Zarówno NISA, jak i METI należały do nieformalnej grupy zwolenników i lobbowały na rzecz japońskiej energii jądrowej, zwanej „nuklearną wioską”. Współuczestniczyły w tym również niektóre przedsiębiorstwa użyteczności publicznej, sprzedawcy energii jądrowej, niektórzy członkowie parlamentu, sektor finansowy, część mediów i środowiska akademickiego. Razem była to potężna grupa interesu z konkretnym programem, która skutecznie i z zyskiem promowała rozwój energii atomowej już od lat pięćdziesiątych XX wieku, przemilczając związane z nią zagrożenia.
Kiedy więc doszło do tragedii w Fukushimie, nikomu z tego grona nie było na rękę informowanie społeczeństwa o prawdziwych skutkach największej po Czarnobylu katastrofy nuklearnej. Członkowie tzw. nuklearnej wioski chcieli przede wszystkim chronić własne interesy. Jednocześnie – jak ujawniło później dziennikarskie śledztwo – po cichu wysłali członków własnych rodzin poza granice kraju, przede wszystkim do Szanghaju, ale także Europy i Stanów Zjednoczonych, obawiając się skutków promieniowania.
Kilka godzin po wybuchu w pierwszym reaktorze zamknięto obszar w promieniu 2 kilometrów od elektrowni. Po kilku godzinach zwiększono go do 3 kilometrów. Gdy 15 marca doszło do stopienia rdzeni i eksplozji w reaktorach numer 2 i 3, nakazano przymusową ewakuację mieszkańców z obszaru znajdującego się w promieniu 20 kilometrów od Fukushimy. Obszar ten już następnego dnia powiększono do 30 kilometrów. Nakaz ewakuacji objął ponad 100 tysięcy ludzi, jednak nie wszyscy opuścili skażony teren.
W telewizji uspokajano społeczeństwo co do skutków awarii. Władze nie informowały, jak ogromnym zagrożeniem jest promieniowanie, część mieszkańców pozostała więc w domach. Nakazano im pozostać w środku i powstrzymać się od picia wody z kranu. Było to jednak zadanie niewykonalne, bowiem cały ten rejon zmagał się z tragicznymi skutkami trzęsienia ziemi. Brakowało wody pitnej, żywności oraz leków. Władze w rejonach najbardziej dotkniętych skutkami przejścia żywiołu utworzyły sztaby kryzysowe, gdzie można było uzyskać pomoc. Ludzie długimi godzinami stali przed nimi na ulicach, czekając na swoją kolej.
Początkowo mówiło się o tym, że obszar w odległości do 30 kilometrów od Fukushimi Dai-Ichi powinien zostać zamknięty na dziesięciolecia ze względu na skażenie środowiska. Jednak już w 2014 roku 122 tysiące ludzi zostało zmuszonych do powrotu do domów. Japoński rząd zakończył dotacje mieszkaniowe dla ewakuowanych, zmuszając wielu do wyboru między trudnościami finansowymi a powrotem. Większość mieszkańców wróciła, wierząc w to, że jest bezpieczna.
Gdzie leży prawda
Do dziś w Japonii nie mówi się o prawdziwych następstwach wydarzeń z 2011 roku. Oficjalne stanowisko jest takie, że awaria w Fukushimie nie miała żadnych poważniejszych konsekwencji, nie doszło do zagrażającego życiu skażenia gleby czy wód Oceanu Spokojnego. Jednak czy tak jest naprawdę?
W grudniu 2013 roku uchwalono w Japonii kontrowersyjne prawo, tzw. ustawa o tajemnicy państwowej, które pozwala na ukrywanie informacji wrażliwych z punktu widzenia interesu kraju. Ustawa przewiduje ochronę informacji dotyczących takich dziedzin jak obrona, dyplomacja, walka z terroryzmem i kontrwywiad, ale również energia jądrowa. Masako Mori, minister odpowiedzialny za projekt, powiedział, że prawo może być stosowane w odniesieniu do przemysłu energii jądrowej, ponieważ elektrownie jądrowe są potencjalnymi celami ataków terrorystycznych. Zapewnił również, że nie wpłynie to na ujawnienie informacji dotyczących Fukushima Dai-Ichi. Jak ujęli to Reporterzy bez Granic: „Jak rząd może odpowiedzieć na nasilające się żądania przejrzystości ze strony opinii publicznej, oburzonej konsekwencjami katastrofy nuklearnej w Fukushimie, jeśli uchwala prawo, które daje mu wolną rękę do utajniania wszelkich informacji uznanych za zbyt wrażliwe?”.
Ustawa o tajemnicy państwowej nałożyła obowiązek milczenia na wszystkich. Dziesięć lat więzienia grozi dziennikarzom czy lekarzom za ujawnienie informacji o skali chorób popromiennych. Władze twierdzą, że jej objawy to wynik stresu pourazowego związanego z tamtymi wydarzeniami. Przemilcza się problem gwałtownego wzrostu przypadków zachorowań na raka. Embargo na informacje trwa do dzisiaj. Jednak na temat skutków skażenia środowiska mówi się głośno wszędzie poza Japonią. W Australii, Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie prowadzi się szeroko zakrojone, jawne badania na temat wpływu skażenia środowiska na nasze zdrowie. A będą one odczuwalne jeszcze przez długie lata.
Maggie Sawicka