Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 09:10
Reklama KD Market

Nie majstrujmy przy NATO

Nie majstrujmy przy NATO
fot. OLIVIER MATTHYS/EPA-EFE/Shutterstock

Kiedy tydzień temu pisałem o stratach wizerunkowych Ameryki w związku z blokowaniem przez Kongres pomocy wojskowej dla Ukrainy i Izraela, nie przypuszczałem, że może być jeszcze gorzej. W gorączce kampanii wyborczej zaczęto kwestionować cały budowany przez 75 lat przez USA układ zbiorowego bezpieczeństwa.

Mowa nie tylko o wypowiedzi Donalda Trumpa, który na szlaku kampanii o nominację do Białego Domu powiedział na wiecu w Karolinie Południowej, że „będzie zachęcał” Rosję, aby „zrobiła, co do cholery chce” z krajem członkowskim, który nie spełnia wytycznych dotyczących wydatków na obronę. Chodzi o to, że wielu republikańskich polityków przyklasnęło byłemu prezydentowi. Z kręgu doradców Trumpa popłynęły także sugestie zreformowania (czytaj: rozwodnienia) Sojuszu Północnoatlantyckiego w przyszłości. Trudno nawet sobie wyobrazić konsekwencje takich zmian dla krajów wschodniej flanki NATO, w tym Polski. 

W historii USA nie zdarzyło się, aby były prezydent i obecny lider jednej z dwóch głównych partii dał do zrozumienia, że „zachęca” wrogie państwo do ataku na dowolne państwo sojusznicze.  Ma to miejsce w sytuacji, gdy tuż za wschodnią flanką NATO toczy się pełnoskalowa wojna i wspierający Trumpa Republikanie skutecznie blokują pakiet pomocy wojskowej dla walczącej Ukrainy, a analitycy poważnie mówią o możliwości dalszej agresji Rosji na kolejne kraje Europy. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wielu Amerykanów – a zwłaszcza większość Republikanów – uznałoby każdego, kto wyraża taki pogląd, za osobę niespełna rozumu. Świat od czasów Ronalda Reagana czy jego następcy George’a H.W. Busha bardzo się jednak zmienił. W dalszej przeszłości USA można wskazać wiele przejawów izolacjonizmu Ameryki, ale nigdy nie przybrał on formy werbalnego namawiania wrogich krajów do zaatakowania politycznych przyjaciół.

Jak przypomniał szef sojuszu Jens Stoltenberg, przez 75 lat bezpieczeństwo członków sojuszu opierano na doktrynie wiarygodnego odstraszania. Oznaczało to, że potencjalny agresor musiałby się liczyć z nieuniknioną reakcją wszystkich członków NATO, działających zgodnie z zasadą „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.  Artykuł 5 wymaga, aby każde z 31 krajów sojuszu wojskowego przybyło z pomocą każdemu członkowi, który stanie się ofiarą zbrojnego ataku. Co znamienne w historii sojuszu przywołano go tylko raz w następstwie ataku terrorystycznego na Stany Zjednoczone z 11 września.

Tymczasem Trump nie chce pomagać krajom, które nie wydają na własne zbrojenia co najmniej 2 proc. swojego PKB. Raport opublikowany w ubiegłym roku przez NATO wykazał, że tylko 11 z 31 członków sojuszu przekroczyło dwuprocentowy próg. Docelowy poziom wydatków na obronę nie jest jednak ścisłym wymogiem, a wiele krajów zaczęło zwiększać swoje wydatki na cele wojskowe dopiero, gdy Rosja rozpoczęła pełnoskalową inwazję na Ukrainę. W kolejnych latach Europa będzie wydawać coraz więcej, choć do pełnej mobilizacji możliwości zbrojeniowych na pewno jeszcze daleko. Alternatywą mogłoby być zacieśnienie współpracy wojskowej w ramach Unii Europejskiej. Blok pragnie zwiększyć swój przemysł obronny i potencjał wojskowy, próbując zwiększyć swoją tak zwaną „strategiczną autonomię”, ale wciąż więcej tu deklaracji niż konkretów. 

Jeśli wystąpienie Trumpa miało przynieść taki efekt „wychowawczy”, zmuszając Europejczyków do działania, to z pewnością było fatalnie sformułowane. W pierwszej reakcji Moskwa odmówiła komentarza w sprawie Trumpa. Jednak po wypowiedzi republikańskiego kandydata musiano na Kremlu podawać kawior i otwierać butelki szampana. Jedność NATO jako sojuszu została podważona i to przez kandydata na urząd głowy państwa w największym kraju paktu. Od razu przypomniano, że Trumpowi zarzuca się utrzymywanie bliskich stosunków z Rosją podczas pierwszej kadencji.

Mleko się jednak wylało. W mediach dominują komentarze, że powrót Trumpa do Białego Domu może poważnie zagrozić spójnej polityce Zachodu wobec Ukrainy i osłabić wpływy NATO. Taki obrót rzeczy oznaczałby także osłabienie bezpieczeństwa Polski, bo brak wsparcia USA mógłby prowokować Rosję do dalszych aktów agresji na zachodnich sąsiadów, pozostających dziś pod parasolem Paktu Północnoatlantyckiego. Warto o tym przypominać, bo Donald Trump cieszy się dużym poparciem części Polonii. Nie będę tu nikogo przekonywać do zmiany poglądów. Przypomnę tylko, że każdy głos w USA ma swoją cenę. Poparcie prawicowej części polonijnego elektoratu dla republikańskiego kandydata powinno być obwarowane zapewnieniem, że Ameryka wypełni swoje sojusznicze zobowiązania. 

Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama