Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 01:54
Reklama KD Market

Człowiek, który uratował świat

Człowiek, który uratował świat
Płyta w Ogrodzie Sprawiedliwych na skwerze
Jura-Gorzechowskiego w Warszawie, poświęcona Stanisławowi Jewgrafowiczowi Pietrowowi (fot. Wikipedia)

W roku 1983 doszło do dwóch wydarzeń, które spowodowały, że tak zwana zimna wojna znacznie się zaostrzyła, a świat stał się miejscem jeszcze bardziej niebezpiecznym. I choć wydarzenia te nie były ze sobą bezpośrednio powiązane, opinia publiczna przyjęła, że należały do jednolitego ciągu zjawisk. Postępująca eskalacja zimnowojennych konfrontacji doprowadziła ludzką cywilizację na skraj globalnego konfliktu nuklearnego…

O krok od wojny

Różnych powojennych konfliktów między supermocarstwami nigdy nie brakowało. Jeden z nich tzw. kryzys kubański z początków lat 60. został zażegnany w ostatniej chwili, gdy wydawało się już, iż wybuch trzeciej, atomowej wojny światowej był nieunikniony. Przez pewien czas ponownie było we wrześniu 1983 roku, choć wtedy prawie nikt o tym nie wiedział.

W 1983 roku napięcia między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR wzrosły do poziomu nienotowanego od czasu wspomnianego kryzysu kubańskiego. Wynikało to z kilku czynników, takich jak plany prezydenta Reagana zbudowania satelitarnego systemu obrony przeciwrakietowej (SDI), rozmieszczenie systemu uzbrojenia Pershing II w Europie w marcu i kwietniu tego roku oraz przeprowadzenie FleetEx ’83-1, największych w historii manewrów morskich na północnym Pacyfiku.

Hierarchia wojskowa Związku Sowieckiego, szczególnie tzw. stara gwardia, na czele której stali: sekretarz generalny partii Jurij Andropow i minister obrony Dmitrij Ustinow, postrzegała te działania jako prowokacyjne i destabilizujące. Obawiali się, że Reagan planował atak nuklearny na ZSRR, co nie miało żadnego związku z rzeczywistością. Jednak obawy te osiągnęły punkt kulminacyjny w chwili rozpoczęcia przez Sowietów programu RYAN, w ramach którego gromadzono dane wywiadowcze, mające wykryć potencjalny amerykański atak nuklearny.

W okresie tym samoloty startujące z lotniskowców USS Midway i USS Enterprise wielokrotnie przelatywały nad sowieckimi instalacjami wojskowymi na Wyspach Kurylskich. Spowodowało to zwolnienie kilku sowieckich dowódców wojskowych za to, iż nie wykryli w porę intruzów i ich nie zmusili ich do odwrotu. Na Półwyspie Kamczackim wprowadzono podwyższony stan alarmowy z powodu planowanego we wrześniu sowieckiego testu rakietowego na poligonie rakietowym Kura. Samolot rozpoznawczy Boeing RC-135 amerykańskiej U.S. Air Force miał z powietrza monitorować tę próbę.

Innymi słowy na wschodnich krańcach ZSRR było wtedy dość gorąco, a obie strony patrzyły na poczynania przeciwników z ogromną podejrzliwością. Były to zatem idealne warunki do tego, by ktoś w dowolnej chwili mógł popełnić jakiś błąd, przeliczyć się lub zareagować na coś zbyt panicznie, co mogło pociągnąć za sobą katastrofalne następstwa. Niestety do czegoś takiego doszło dwukrotnie, choć na szczęście ostatecznej zagłady świat zdołał wtedy uniknąć. A to za sprawą jednego sowieckiego oficera.

Zestrzelony Boeing

1 września 1983 roku samolot pasażerski linii Korean Air, Boeing 747, został zestrzelony przez sowieckie siły powietrzne nad Morzem Japońskim, co skończyło się śmiercią wszystkich 269 osób na pokładzie. Rejs ten miał swój początek na lotnisku JFK w Nowym Jorku, skąd maszyna wystartowała do Seulu w Korei Południowej. Po drodze samolot wylądował na krótko w Anchorage na Alasce, by uzupełnić paliwo. Dalszy lot miał odbywać się w ogromnej większości nad wodami północnego Pacyfiku i dopiero pod koniec maszyna miała przelecieć nad terytorium Japonii.

Z przyczyn, które do dziś pozostają niewyjaśnione, samolot zboczył z planowanej trasy i znalazł się nad obszarem rosyjskiej Kamczatki. Leciał też przez chwilę nad wyspą Sachalin. Gdy Korean Air 007 znalazł się w przestrzeni powietrznej ZSRR, sowieckie myśliwce Su-15 przechwyciły go. Pomimo wielu prób skontaktowania się z załogą koreańskiej maszyny, nie udało się nawiązać łączności. Zresztą sowieccy piloci, wysłani w kierunku koreańskiego Boeinga, musieli radzić sobie z pewnymi problemami, które z ich misją miały niewiele wspólnego.

W sowieckich myśliwcach kończyło się paliwo, a poza tym wystąpiły poważne problemy z dowodzeniem i kontrolą. Według kapitana sowieckich sił powietrznych Aleksandra Zujewa, który uciekł na Zachód w 1989 roku, pościg za lotem 007 był utrudniony, ponieważ dziesięć dni wcześniej arktyczna wichura uszkodziła kluczowy radar ostrzegawczy na Kamczatce. Ponadto Zujew stwierdził, że lokalni urzędnicy odpowiedzialni za naprawę radaru okłamywali Moskwę, fałszywie informując, że wszystko było z tym urządzeniem w porządku. Gdyby ten radar działał, umożliwiłby przechwycenie samolotu pasażerskiego mniej więcej dwie godziny wcześniej, co dałoby wystarczająco dużo czasu na właściwą identyfikację maszyny jako jednostki cywilnej.

Dowódca sowieckich Sił Obrony Powietrznej Dalekiego Wschodu, generał Walerij Kamenski, uważał, że niezidentyfikowany intruz powinien zostać zniszczony nawet nad wodami neutralnymi, ale dopiero po pozytywnej identyfikacji, która miała wykazać, że nie jest to samolot pasażerski. Jednak jego podwładny, generał Anatolij Kornukow, dowódca bazy lotniczej Sokół, a później dowódca rosyjskich sił powietrznych, upierał się, że nie ma potrzeby dokonywania pozytywnej identyfikacji, ponieważ samolot intruza przeleciał już nad zakazaną strefą Kamczatki.

Ostatecznie trzem myśliwcom Su-15 i jednej maszynie MiG-23 udało się nawiązać kontakt wzrokowy z Boeingiem, jednak ze względu na to, że była noc, nie udało się dokonać krytycznej identyfikacji samolotu. Pilot czołowego myśliwca Su-15 oddał strzały ostrzegawcze z broni maszynowej, ale w 1991 roku wspominał: „Wystrzeliłem cztery serie, ponad 200 nabojów. Nic to jednak nie dało. Wątpię, by koreańscy piloci w ogóle coś dostrzegli”.

W tym momencie los rejsu 007 był przesądzony. Samolot został trafiony dwiema rakietami typu K-8. Jednak maszyna nie doznała katastrofalnego zniszczenia i leciała jeszcze przez ponad 10 minut. Piloci zachowali pewną kontrolę nad Boeingiem i zeszli z wysokości 35 tysięcy stóp do 16 tysięcy, ale ostatecznie samolot rozpadł się i runął do morza. Nikt tej katastrofy nie przeżył.

Być może załoga Korean Air istotnie popełniła błąd nawigacyjny, co zaprowadziło maszynę nad Kamczatkę. Jednak powszechnie uważano, iż zestrzelenie samolotu było kompletnie nieuzasadnione i że Rosjanie mieli do dyspozycji wiele innych możliwości, by zapanować nad tą sytuacją. Tak czy inaczej, z dniem 1 września amerykańsko-sowieckie relacje osiągnęły dno.

Fałszywy alarm

Trzy tygodnie po tragicznych wydarzeniach w okolicach Kamczatki podpułkownik Stanisław Jegwienjewicz Pietrow był oficerem dyżurnym w Centrum Ostrzegania Przed Atakami Nuklearnymi w okolicach Moskwy. Nie było to zajęcie zbyt ekscytujące, ponieważ żadnych ataków nigdy nie było, a zatem jego obowiązki sprowadzały się zwykle do bezczynnego siedzenia przed różnymi monitorami kontrolnymi. Trzeba podkreślić, że Pietrow nie posiadał żadnych uprawnień do inicjowania ataków odwetowych czy też wydawania jakichkolwiek decyzji dowódczych. Jego głównym i w zasadzie jedynym zadaniem było reagowanie na ewentualne zagrożenia przez informowanie o nich odpowiednich zwierzchników.

26 września 1983 roku, kiedy Pietrow pełnił swój dyżur, sowieckie systemy wczesnego ostrzegania wykryły obiekt, który wydawał się być amerykańskim pociskiem balistycznym, zbliżającym się do ZSRR. Za rakietą tą miały dodatkowo podążać cztery mniejsze pociski. Pietrow, podejrzewając fałszywy alarm, postanowił poczekać na potwierdzenie, które jednak nigdy nie nadeszło. Według stałego przedstawicielstwa Federacji Rosyjskiej przy ONZ, odwet nuklearny wymagałby potwierdzenia ataku z wielu źródeł, a zatem nawet gdyby osamotniony podpułkownik uznał, iż Ameryka rzeczywiście rozpoczęła atak na jego kraj, nie byłoby to jednoznaczne z natychmiastową sowiecką odpowiedzią. Gdyby Pietrow zgłosił jednak nadlatujące amerykańskie rakiety, jego przełożeni mogliby przypuścić atak na USA.

Pietrow miał oczywiście rację – ustalono później, że fałszywy alarm został spowodowany błędem systemu „zdezorientowanego” rzadką konfigurację chmur nad stanem Północna Dakota. Nie można jednak zaprzeczyć, że podpułkownik miał bardzo niewiele czasu na podjęcie decyzji, która w kontekście zimnowojennej histerii, narastającej po strąceniu koreańskiego samolotu, mogła być odwrotna od tej, którą podjął. Nikt nie jest dziś w stanie ocenić, co by się stało, gdyby Pietrow uznał, że Amerykanie rzeczywiście wystrzelili w kierunku ZSRR rakietę balistyczną.

Według Bruce’a G. Blaira, eksperta ds. strategii nuklearnych zimnej wojny i zwolennika rozbrojenia nuklearnego, dawniej pracującego w Centrum Informacji Obronnej, „gdyby najwyższe kierownictwo, które miało tylko kilka minut na podjęcie decyzji, dowiedziało się, że rozpoczął się amerykański atak, niemal na pewno zapadłaby decyzja o odwecie, co uruchomiłoby katastrofalną w skutkach reakcję łańcuchową. W tym sensie Pietrow uratował świat”.

Odważny krok

Nie zmienia to faktu, że decyzja podpułkownika była sprzeczna z sowieckim protokołem wojskowym, a zatem mógł on ponieść jakąś karę służbową. Jednak dowództwo Armii Czerwonej ani go nie ukarało, ani też w żaden sposób nie nagrodziło. Był intensywnie przesłuchiwany przez przełożonych i początkowo chwalono go za powziętą decyzję. Generał Jurij Wotincew, ówczesny dowódca sił obrony przeciwrakietowej, który jako pierwszy usłyszał raport Pietrowa o incydencie i jako pierwszy ujawnił go opinii publicznej w latach 90., stwierdził, że „właściwe działania” Pietrowa zostały „odpowiednio odnotowane”. Jednak sam Pietrow przypominał sobie również, że otrzymał reprymendę za niewłaściwe złożenie dokumentów opisujących te wydarzenia.

Zdaniem Pietrowa incydent był kłopotliwy dla jego przełożonych i odpowiedzialnych za te sprawy naukowców, bo gdyby on sam został oficjalnie nagrodzony, oni musieliby zostać ukarani. Przeniesiono go na mniej wrażliwe stanowisko, a potem przeszedł na wcześniejszą emeryturę, choć zapewniał, że nigdy nie został z wojska na siłę usunięty. Wiele lat później podpułkownik wyznał, że na jego decyzję wpływ miała jego wiedza o tym, że ewentualny amerykański atak będzie miał charakter totalny, zatem pięć rakiet wydawało się nielogicznym zwiastunem takiego ataku. Dodał, że nie był pewien, czy alarm był fałszywy, ale jego cywilne szkolenie pomogło mu podjąć właściwą decyzję.

Podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych w związku z kręceniem filmu dokumentalnego pt. Człowiek, który ocalił świat, Pietrow odwiedził w maju 2007 roku Minuteman National Historical Park i powiedział: – Nigdy nie wyobrażałem sobie, że będę to miejsce oglądać w kraju mojego dawnego wroga. Trzy lata wcześniej Stowarzyszenie Obywateli Świata z siedzibą w San Francisco przyznało Pietrowowi Nagrodę Obywatela Świata „w uznaniu roli, jaką odegrał w zapobiegnięciu katastrofie”. Wspomniany film dokumentalny w reżyserii Petera Anthony’ego z Danii miał swoją premierę w październiku 2014 roku na Festiwalu Filmowym Woodstock w stanie Nowy Jork, gdzie został wyróżniony dwiema nagrodami.

Pietrow zmarł 19 maja 2017 roku w wieku 77 lat. Rok później został pośmiertnie uhonorowany w Nowym Jorku nagrodą Future of Life. Podczas ceremonii w Narodowym Muzeum Matematyki w Nowym Jorku były sekretarz generalny ONZ Ban Ki-Moon powiedział: – Trudno sobie wyobrazić coś bardziej niszczycielskiego dla ludzkości niż totalna wojna nuklearna między Rosją i Stanami Zjednoczonymi. A jednak to właśnie mogło wydarzyć się przypadkowo 26 września 1983 roku, gdyby nie mądre decyzje Stanisława Pietrowa. Należy mu się za to głęboka wdzięczność ludzkości. Postanówmy, że będziemy wspólnie działać na rzecz świata wolnego od lęku przed bronią nuklearną, pamiętając o odważnym kroku Pietrowa.

Krzysztof M. Kucharski

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama