Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 03:52
Reklama KD Market

Gomułka na celowniku

Gomułka na celowniku
Władysław Gomułka i Leonid Breżniew (fot. Wikipedia)

Jak wszyscy komunistyczni przywódcy w Polsce, także I sekretarz PZPR Władysław Gomułka obawiał się zamachów na swoje życie. Nie wiadomo, ile razy próbowano pozbawić go życia. A oprócz zwykłych Polaków miał wrogów wśród partyjnych towarzyszy, którzy chcieli pozbawić go władzy. Dobrze udokumentowane są dwa zamachy na Gomułkę pod Zagórzem. Pierwszy z nich mógł mieć znaczenie nawet w skali całego świata. Wtedy Gomułce towarzyszył przywódca ZSRR Nikita Chruszczow. Zamachowiec pomylił się o kilkanaście sekund...

Historyczna wizyta

Pierwszy zamach na Gomułkę nastąpił w lipcu 1959 roku, trzy lata po jego dojściu do władzy. Miał miejsce na śląskiej szosie między Mierzęcinami a Zagórzem (dziś dzielnicy Sosnowca). To właśnie wówczas przebywał w Polsce radziecki przywódca Nikita Chruszczow. Został zaproszony na obchody 15. rocznicy PRL. Ważnym punktem jego wizyty było zwiedzanie województwa katowickiego, skąd większość wydobywanego węgla wyjeżdżała do ZSRR.

Gomułka i Chruszczow nie darzyli się specjalną sympatią. Gomułka, pamiętając, gdzie zmarł jego poprzednik, Bierut, bał się jeździć do Moskwy. Więc z tym większym napięciem oczekiwano wizyty radzieckiego przywódcy. Przede wszystkim starano się zapewnić mu jak największe bezpieczeństwo. Ściągnięto do Katowic milicjantów z całej Polski, którzy mieli stać na trasie przejazdu obydwu przywódców. Inwigilowano setki podejrzanych o wrogość do komunizmu. Niektórych prewencyjnie wsadzono do aresztu. Newralgiczne miejsca na trasie przejazdu, takie jak mosty i wiadukty, były sprawdzane przez oddziały saperów.

Lecz nie sprawdzono drzew, a właśnie na jednym z nich zamachowiec umieścił ładunek wybuchowy. Zamachowiec znał trasę przejazdu przywódców Polski i ZSRR. Wcześniej poinformowały o tym gazety. Zamachowiec nie wiedział jednak, w którym samochodzie będą siedzieli. I czy będą jechali razem, czy osobno. Jego celem, jak później wyszło na jaw, był przede wszystkim Gomułka.

Szok i niedowierzanie

Kolumna z dygnitarzami była bardzo długa. Znajdował się w niej także szef katowickiej organizacji partyjnej Edward Gierek. Poza tym polscy i radzieccy bonzowie, polscy oraz sowieccy ochroniarze. Gdy kolumna zbliżała się do Zagórza, powietrzem targnął huk detonacji. Wybuch ładunku umieszczonego w konarach przydrożnego drzewa połamał grube gałęzie, ale nikomu nie stała się krzywda. Bomba została odpalona, gdy auta z najważniejszymi dygnitarzami znajdowały się w odległości kilkuset metrów.

Szok i niedowierzanie. Koniec świata. Do zamachu doszło w momencie wizyty głowy najpotężniejszego komunistycznego państwa. Gwaranta, jak się wówczas mówiło, bezpieczeństwa Polski. Gomułka był wściekły a jeszcze bardziej przerażony. Chruszczow mógł teraz skrócić wizytę w Polsce, co odbiłoby się szerokim echem w świecie. A później skrócić Gomułkę o głowę.

Nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Ryzykując, że zamachowiec może uderzyć ponownie, przywódcy nawet nie zmienili programu wizyty w województwie katowickim. Z miejsca zdarzenia ruszyli pędem. Ludziom, którzy stali przy drodze z chorągiewkami, wydawało się, że przed kimś uciekają. Bo rzeczywiście tak było.

Fałszywy trop

Natychmiast po zamachu aresztowano na chybił trafił setki osób. Za podejrzanych uznano 7 tysięcy ludzi. W gazetach ani słowem nie wspomniano o zamachu. W województwie katowickim szybko jednak rozniosła się wiadomość o tym wydarzeniu. Polacy z innych części Polski dowiedzieli się o zamachu z polskojęzycznych zagranicznych rozgłośni.

Śledztwo zakrojone na ogromną skalę nie przyniosło żadnych rezultatów. Zamachowiec pozostał nieznany. Służba Bezpieczeństwa skoncentrowała wysiłki na poszukiwaniu nielegalnej organizacji politycznej, która miała stać za zamachem. Przesłuchano ludzi zarejestrowanych w materiałach operacyjnych jako element ideologicznie wrogi. Nawet takich, którzy dziesięć lat wcześniej opowiedzieli dowcip o Stalinie.

Franciszek Szlachcic, ówczesny komendant katowickiej Milicji Obywatelskiej, który nadzorował śledztwo, napisał po latach: „Znaleziono pozostałości miny oraz resztki ręcznego zegarka. Później, po wykryciu sprawcy, okazało się, że zegarek był włożony jedynie po to, aby skierować nas na fałszywy trop. Rzeczywiście ten chwyt się udał. Przyjęliśmy bowiem za pewnik, że bomba była wyposażona w mechanizm zegarowy i poszukiwaliśmy właściciela zegarka”.

Szlachcic napisał „później”. A to znaczy, że dopiero po dwu latach, kiedy zamachowiec uderzył ponownie.

Fałszywe limuzyny

W grudniu 1961 roku Władysław Gomułka przyjechał na Śląsk z okazji Barbórki. Szlachcic, pomny wydarzenia sprzed dwóch lat i mając świadomość, że zamachowiec znajduje się wciąż na wolności, nakazał zachowanie wyjątkowej ostrożności. Jeszcze większej niż podczas wizyty Chruszczowa. Wzmocniono patrole, zorganizowano zasadzki i jak zwykle inwigilowano setki ludzi podejrzanych o niesprzyjanie władzy. Areszty też się zapełniły.

Gomułka i Gierek poruszali się bocznymi drogami. A oficjalną trasą ich przejazdu, udekorowaną flagami, ruszyły puste limuzyny z przyciemnionymi szybami.

Zamachowiec także ruszył do akcji. Jednak dał się zwieść podstępowi z fałszywymi limuzynami. Bo właśnie na trasie fałszywej kolumny, niedaleko miejsca poprzedniego zamachu, odpalił ładunek wybuchowy. Bomba uszkodziła słup wysokiego napięcia. Kilka przypadkowych osób zostało rannych. Gomułka dzięki temu, że jechał bocznymi drogami, znowu wyszedł cało.

Akcja „Zagórze”

Mimo to kariera Szlachcica, a nawet jego przełożonych w Warszawie, zawisła na włosku. Albo znajdzie sprawcę lub sprawców, albo idzie do pracy w kopalni. Więc poszukiwanie zamachowca stało się najważniejszym zadaniem dla służb bezpieczeństwa. Akcji nadano kryptonim „Zagórze”. Komendant MO dostał zgodę na użycie wszelkich sił i środków, jakie uzna za konieczne. Powołano specjalną grupę operacyjną, w której znaleźli się najlepsi w Polsce technicy i oficerowie do spraw kryminalnych.

Tym razem postanowiono umieścić wątek polityczny na dalszym planie, a skoncentrować się na czysto kryminalistycznej stronie zagadnienia. Resztki bomby ze słupa wysokiego napięcia dokładnie zbadano w laboratorium. Eksperci znaleźli przewód, za pomocą którego odpalono ładunek. W miejscu przecięcia drutu zachowały się widoczne pod mikroskopem ślady cążków – unikalny „podpis” sprawcy.

Zacieśniono krąg podejrzanych. Założono, że obie bomby podłożyła osoba mieszkająca blisko wybuchów, znająca się na elektrotechnice i mająca dostęp do materiałów wybuchowych. Wykluczono kobiety, osoby starsze i niepełnoletnie. Wytypowano pięćdziesięciu potencjalnych sprawców.

Działano rzeczywiście błyskawicznie. Już 8 grudnia o świcie, niecały tydzień po zamachu, 50 grup dochodzeniowych w tym samym momencie weszło do 50 domów i mieszkań. Wykryli zamachowca!

Ten przełomowy dla służb bezpieczeństwa dzień Szlachcic tak opisał w swych wspomnieniach: „Funkcjonariusze prosili mieszkańców o pokazanie domowych narzędzi ślusarskich i elektrotechnicznych. Poza tym, kierując się własnym instynktem, mogli przeprowadzić rewizję. Od chwili wybuchu nie spałem ani jednej nocy, inni oficerowie też nie zmrużyli oka. Czekałem w napięciu na meldunki grup operacyjnych i na ten najważniejszy. Po kilku godzinach zaczęły napływać pierwsze. Trzy informowały o znalezieniu podobnych cążków. Nagle przyszedł ten najbardziej upragniony. Słyszę drżący głos kierownika grupy: – Zidentyfikowano cążki, zatrzymano człowieka i wieziemy go do Katowic. Po chwili kierownik grupy znowu melduje, że znaleziono dalsze dowody. Zdałem sprawozdanie Edwardowi Gierkowi”.

Kariera Szlachcica była uratowana. Niedługo później został ministrem spraw wewnętrznych.

Zamachowiec

Sprawcą zamachów okazał się 33-letni elektryk Stanisław Jaros. Kiedyś pracował w kopalni i stamtąd pochodziły używane przez niego materiały wybuchowe.

Jaros miał wrodzony talent do działań pirotechnicznych. Już jako nastolatek interesował się materiałami wybuchowymi i konstruował bomby. W 1951 roku wysadził skrzynię z połączeniami telefonicznymi i semaforowymi w Dąbrowie Górniczej. Zniszczył słup wysokiego napięcia w sosnowieckiej hucie. Wysadził koparkę w kopalni „Kazimierz”. Śmierć Stalina w 1953 roku uczcił wysadzając transformator w kopalni imienia Stalina. Służby nie wpadły na jego trop. Robił to wszystko na własną rękę. Nie należał do żadnej organizacji antykomunistycznej.

W 1953 roku poszedł do wojska. Tam udoskonalił swoje pirotechniczne i saperskie zdolności. Przez swoich przełożonych w wojsku był bardzo chwalony. Wysyłano go do rozbrajania skomplikowanych ładunków wybuchowych, a nawet sam zgłaszał się do takich akcji. Nic dziwnego, że był w tym dobry. Rozbrajać bomby potrafi najlepiej ten, kto umie je konstruować.

Stanisław Jaros to psychologicznie trudna do określenia postać. Chciał wyjechać na Zachód. W związku z tym postanowił zrobić coś wyjątkowego. W śledztwie zeznał, że nie chciał trafić na Zachód jako zwykły przeciwnik reżimu komunistycznego, tylko jako człowiek, który zabił sekretarza partii Gomułkę. Mało brakowało i by tego dokonał. Poza tym, gdyby nie ujęto go po drugim zamachu, spróbowałby po raz trzeci. Pewnie wyobrażał sobie, że po zabiciu Gomułki zostanie przyjęty na Zachodzie jako bohater. Może?

Mimo że żadna z jego bomb nikogo nie zabiła, w błyskawicznym procesie został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano. Nie na darmo Gomułka mówił, że każda ręka podniesiona na władzę socjalistyczną zostanie ucięta.

Ryszard Sadaj

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama