Istnieje na świecie kraina, która kontroluje swoje terytorium, ma własną walutę, posiada armię, wydaje obywatelom paszporty, prowadzi niezależną politykę zagraniczną i może się szczycić doskonałą gospodarką. Mimo to nie jest niepodległym państwem, przynajmniej w tradycyjnym tego terminu znaczeniu. Chodzi oczywiście o Tajwan, czy też Republikę Chin, gdzie odbyły się ostatnio demokratyczne wybory prezydenckie, w wyniku których nowym przywódcą kraju został Lai Ching-te, lider Postępowej Partii Demokratycznej.
Począwszy od lat 70. ubiegłego wieku świat kolektywnie, na czele z USA, „rżnie przygłupa”, udając, że Tajwan nie jest i nie może być niepodległy, gdyż jest częścią komunistycznych Chin. Z chwilą, gdy Republika Chin została wyrzucona z ONZ na korzyść Chin Ludowych, ogromna większość krajów zerwała stosunki dyplomatyczne z Tajwanem, a zachowało je tylko 12 państw. Warto je wszystkie wymienić, bowiem lista ta świadczy o tym, jak bardzo świat rozstał się w tym przypadku z rozsądkiem: Belize, Eswatini, Gwatemala, Haiti, Watykan, Wyspy Marshalla, Palau, Paragwaj, Tuvalu, Santa Lucia, Saint Vincent i Grenadyny oraz Saint Kitts i Nevis. W gronie tym była jeszcze wyspa Nauru, ale po wspomnianych już wyborach prezydenckich rząd tego kraju zerwał z Tajwanem stosunki dyplomatyczne. Może czas, by Tajwańczycy zainteresowali się uruchomieniem ambasady w San Escobar, gdzie my mamy już naszego przedstawiciela w osobie byłego ministra Witolda Waszczykowskiego.
Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone, kolejne administracje zdradzają wobec Tajwanu polityczną schizofrenię graniczącą z totalnym obłędem. Oficjalne stanowisko jest takie, iż Ameryka nie popiera żadnych działań na rzecz ustanowienia niepodległości tego kraju, ale jednocześnie wspiera Tajwan militarnie i odgraża się, że jeśli czerwony brat chiński dokona kiedyś inwazji, Pentagon zdecyduje się na interwencję. Deklaracje te można będzie niestety przetestować tylko wtedy, gdy chińskie bomby ludowe zaczną spadać na Tajpej.
Jeśli chodzi o chińską komunę, zachowuje się ona w sprawach związanych z Tajwanem paranoidalnie. Pekin odmawia utrzymywania jakichkolwiek kontaktów z wymienioną powyżej garstką mało znaczących krajów, które nadal posiadają swoje ambasady w Republice Chin. Gdy wybrano ostatnio nowego prezydenta tego kraju, gratulacje złożył mu nie Joe Biden, lecz sekretarz stanu Blinken, zapewne po to, by nie drażnić totalitarnych towarzyszy w Pekinie. Mimo to chiński rząd oświadczył, iż gratulacje te są „poważnym błędem”.
Zresztą tak samo poważnym błędem w oczach komunistów chińskich są jakiekolwiek inne gratulacje, niezależnie od tego, przez kogo są składane. Natomiast wszelkie oficjalne wizyty w Republice Chin, nawet jeśli odbywają się z udziałem trzeciorzędnych urzędników w czwartorzędnych ministerstwach, przyprawiają rządzącą w Pekinie klikę o zbiorową palpitację serc. Gdy zaś w roku 2022 przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi odwiedziła Tajwan, spanikowani chińscy komuniści zorganizowali wielkie manewry wojskowe, by zasugerować, że totalna inwazja jest tuż-tuż.
Zanim doszło do tegorocznych tajwańskich wyborów, chińska komuna robiła, co mogła, by zastraszyć wyborców, grożąc, że elekcja „nieodpowiedniego” kandydata może przynieść katastrofalne następstwa. W szranki wyborcze stanęły trzy partie polityczne, z których dwie bajdurzą czasami o konieczności i nieuchronności połączenia się z Chinami Ludowymi. Jednak, mimo tego jawnego szantażu, elektorat Tajwanu pokazał Xi i jego kumplom zbiorowy gest Kozakiewicza przez wybór Lai Ching-te, który bynajmniej nie zamierza podejmować jakichkolwiek dramatycznych kroków, ale opowiada się zdecydowanie za zachowaniem obecnego statusu swojego kraju.
Sytuacja ta urasta z wolna do rangi totalnego, międzynarodowego cyrku. Na paszporcie Tajwanu można pojechać bez wizy do ponad 150 krajów świata i jest to w gruncie rzeczy dokument państwowy, mimo że Tajwan państwem nie jest. Co ciekawe, na paszporcie Chin Ludowych można pojechać bez wizy tylko do 48 państw. Liczne kraje świata, w tym również USA, posiadają w stolicy Tajpej placówki zwane Biurami Ekonomicznymi i Kulturalnymi, które w zasadzie są ambasadami, ale oficjalnie nie mogą nimi być, ponieważ istnienie takowych wywołałoby szewską pasję wśród komuchów po drugiej stronie Cieśniny Tajwańskiej.
Pozycja, jaką zajmuje dziś Tajwan w globalnej społeczności, jest dramatycznie inna od sytuacji Kosowa. Ta albańska enklawa, dawniej część Jugosławii a potem Serbii, w 2008 roku ogłosiła niepodległość, co zostało uznane przez ponad setkę krajów należących do ONZ, w tym 22 kraje Unii Europejskiej (wyjątkami są: Hiszpania, Cypr, Słowacja, Rumunia i Grecja). Nikt nie udaje na serio, że państwa zwanego Kosowem po prostu nie ma, z wyjątkiem Serbii. Ta ostatnia nadal ma pewne pretensje, które jednak systematycznie słabną. Tymczasem niemal wszyscy udają, że nie ma państwa zwanego Tajwanem, choć na półkach amerykańskich sklepów można bez trudu napotkać towary z napisem ROC, czyli Republic of China.
Nawet w przypadku tworu zwanego NRD (DDR), początkowo ignorowanego przez Zachód, na początku lat 70. kraina Ericha Honeckera i Stasi dorobiła się uznania przez ponad sto państw i uzyskała członkostwo w ONZ. Wschodnie Niemcy, podobnie jak Tajwan i Kosowo, miały swoją walutę, paszporty, armię (a nawet dwie, w tym jedną Czerwoną) oraz państwową symbolikę.
Wydaje się, że cyrk tajwański istnieje tylko dlatego, że sąsiadem dobrze prosperującego demokratycznego kraju składającego się z niemal dwustu wysp jest ogromna, czerwona, agresywna i totalnie imperialna kraina, która uważa, że może w zasadzie wszystko, a w szczególności może zmusić świat do pozorowanej nieobecności Tajwanu na arenie międzynarodowej. Na razie Pekinowi konstruowanie tego bezsensu idzie całkiem dobrze.
Andrzej Heyduk