Był 31 marca 1982 roku. W górach Sierra Nevada śnieg nie przestawał padać, cal po calu, a potem stopa po stopie przykrywając wzniesienia grubą warstwą białego puchu. Po pięciu dniach nieustannych opadów sięgała ona ponad siedmiu stóp wysokości a nawałnica nie słabła nawet na chwilę. Towarzyszyły jej silne podmuchy wiatru, w porywach sięgające 120 km na godzinę. W związku z zagrożeniem lawinowym zamknięto położone w górskich dolinach ośrodki narciarskie, w tym niezwykle popularny Alpine Meadows...
Zagrożenie lawinowe
Otwarty pod koniec lat 60. ubiegłego stulecia Alpine Meadows od początku cieszył się ogromną popularnością. Malowniczo położony w górskiej kotlinie na wysokości 7000 stóp z pięknym widokiem na jezioro Tahoe, wysokimi szczytami i stromymi stokami stanowi idealne miejsce dla uprawiania sportów zimowych. Jednak jego urokliwe położenie ma też swoje minusy – ogromne zagrożenie lawinowe. Co roku odnotowuje się tu największą ich liczbę spośród wszystkich ośrodków narciarskich w Stanach Zjednoczonych.
Aby zapobiec tworzeniu się osuwisk, od początku istnienia Alpine Meadows zatrudniano śnieżne patrole, których zadaniem było kontrolowane wywoływanie lawin przy pomocy dynamitu. Specjalnie zatrudniony do tego celu pracownik całe dnie patrolował góry, sprawdzając, gdzie gromadzi się śnieg, śledząc prognozy pogody i dając wytyczne patrolom, na które szlaki mają się udać. Robiono wszystko, co tylko się dało, aby zapobiec niekontrolowanemu zsuwaniu się śniegu. Działania te zawsze odnosiły zamierzony skutek i turyści mogli bezpiecznie korzystać ze stoków Sierra Nevada. Aż do pamiętnej śnieżycy z końca marca 1982 roku.
Ekstremalna zamieć
Nikt nie spodziewał się tak silnej śnieżycy o tej porze roku. Nadchodziła wiosna i zostało tylko kilka tygodni do zamknięcia tras. Zawieja zaskoczyła wszystkich. 28 marca zdecydowano się zamknąć trasy narciarskie. Wszystko przykryła gruba warstwa śniegu, która nie tylko uniemożliwiała jazdę na nartach, ale sprawiała, że rosło zagrożenie lawinami. Alpine Meadows opustoszało. Na miejscu został tylko personel i troje turystów, którzy chcieli przeczekać burzę w wynajętym apartamencie.
Kierownik ośrodka, Bernie Kingery, i członkowie patroli górskich próbowali uwolnić zalegające na zboczach zwały śniegu przy pomocy dynamitu i strzelając z wojskowych armatek, jednak warstwa zmrożonego śniegu okazała się za gruba. Nawisy śnieżne wysoko w górach sięgały nawet 10 stóp. 31 marca zagrożenie zostało ocenione jako ekstremalnie wysokie.
O 7.30 rano Bernie Kingery podjął decyzję o odesłaniu do domów większości pracowników z wyjątkiem małej ekipy dowodzonej przez Larry’ego Heywooda, asystenta szefa patrolu narciarskiego, która ok. 15.00 udała się wyciągiem do Squaw Valley, aby rzucić ładunki wybuchowe. Niestety, ekstremalna śnieżyca i porywisty wiatr uniemożliwiły im zadanie. Patrol Larry’ego na cały dzień utknął w znajdującym się na górze budynku pogotowia górskiego.
W dolinie zostali kierownik ośrodka Bernie Kingery i Beth Morrow, przygotowujący raport na temat prac związanych z kontrolą lawin, oraz troje członków patrolu. Jeden z nich, 26-letni Jake Smith, wsiadł na skuter śnieżny, kierując się w stronę drogi dojazdowej do doliny. Miał zadbać o to, aby nikt nie próbował dostać się do ośrodka narciarskiego. 22-letnia Anna Conrad i jej rok starszy chłopak Frank Yeatman przyjechali do ośrodka na nartach biegowych. Mieli zabrać sprzęt i udać się na patrol w dolinie. W budynku znajdowało się również czterech mechaników, z których trzech na krótko przed 16.00 wyszło na zewnątrz, by zapalić papierosa.
Nieświadomi poważnego zagrożenia turyści, dr Leroy Nelson, jego 11-letnia córka Laura i jego przyjaciel David Hahn, znajdowali się na parkingu przy ośrodku. Uwięzieni w swoim apartamencie przez pięć dni mieli dosyć zamknięcia i postanowili wyjść na zewnątrz. Przyjechali na nartach biegowych do ośrodka, mając nadzieję, że zastaną choć jedną restaurację otwartą.
Fatalna lawina
O 15.45 Bernie usłyszał w nadajniku radiowym głos Jake’a Smitha. Mężczyzna krzyczał, że z gór schodzi potężna lawina. W tym samym czasie trzech mechaników stało przed budynkiem wyciągu narciarskiego. Jeden z nich, Mike Alves, dostrzegł w zamieci trzy osoby idące przez parking. Jak opowiadał później, jednocześnie usłyszał trzask, jakby ktoś łamał zapałki. Cichy dźwięk, który narastał i narastał.
Zanim zorientował, co się dzieje, do doliny z ogromną prędkością zsunęła się ogromna masa śniegu, niosąc ze sobą połamane jak zapałki drzewa, kamienie i gałęzie. Tony śniegu z ogromnym impetem uderzyły w znajdujące się w dolinie budynki. Mike odwrócił się, by spojrzeć na ludzi, których widział chwilę wcześniej. Biegli, ale śnieg był szybszy i w ciągu kilku sekund pogrzebał ich w gigantycznej zaspie. Byli to: David Hahn, dr Nelson i jego córka Laura.
Po chwili lawina uderzyła w budynek ze sprzętem do konserwacji wyciągu, przy którym stał Mike. Konstrukcja przetrwała uderzenie, osłaniając mężczyznę i ratując mu życie. Jego dwaj koledzy chwilę wcześniej wrócili do środka. Mieli dużo szczęścia. Dwóch z nich – Randy Buck i Tad Defelice – zdołało utrzymać się blisko powierzchni i o własnych siłach wydostać spod gruzu. Po chwili odnaleźli żywego kolegę, Jeffa Skovera. Od razu zaczęli szukać pozostałych.
Cudownie ocalona
Lawina zmiotła z powierzchni ziemi maszynownię wyciągu narciarskiego, główny budynek ośrodka i kilka pomniejszych budowli. Cały teren usiany był połamanymi drzewami i szczątkami budynków, jednak przybyli na miejsce ratownicy mieli nadzieję, że pod gruzowiskiem znajdują się żywi ludzie. Uzbrojeni w długie tyczki przez dwa dni niezmordowanie przeszukiwali rumowisko, jednak odnaleźli tylko zwłoki. Były to ciała Franka Yeatmana, Berniego Kingery i Beth Morrow.
22-letnia Anna Conrad pozostawała zaginiona, ale nikt już nie wierzył, że może zostać odnaleziona żywa. Jednak ku zaskoczeniu wszystkich dwa dni po tragedii, w piątek 2 kwietnia pies ratowniczy zasygnalizował swojej przewodniczce, że odnalazł żywego człowieka. – Pies był zachwycony, skakał w górę i w dół – opowiadali ratownicy. Z nową nadzieją przystąpili do przetrząsania rumowiska. Jednak jeszcze tego samego dnia wieczorem musieli odstąpić od poszukiwań. Zamieć uderzyła ze zdwojoną siłą i pozostawanie w dolinie było bardzo niebezpieczne.
Wiedzieli, że dziewczyna ciągle żyje, ale musieli się wycofać i zostawić ją pod gruzami. Kiedy w poniedziałek nad ranem zawieja w końcu osłabła, nikt już nie wierzył, że Anna przetrwała dwa kolejne dni na mrozie. Jednak pies nadal sygnalizował, że pod śniegiem znajduje się żywy człowiek. Wszyscy rzucili się do kopania. Po pięciu dniach od zejścia lawiny spod gruzu i śniegu wydobyto jedyną ocalałą osobę, Annę Conrad.
Pies ratowniczy
W chwili uderzenia lawiny dziewczyna znajdowała się w szatni pracowniczej razem ze swoim chłopakiem, Frankiem. Siła uderzenia wepchnęła ją pod ławkę, na którą przewróciła się ściana budynku. Frank zginął na miejscu, ale Annie ocaliła życie. Ławka utworzyła nad jej głową kopułę i uchroniła przed zasypaniem. Anna przetrwała pięć dni, jedząc śnieg. Nieustannie nawoływała ratowników, których głosy słyszała nad sobą, ale śnieg był tak gęsty, że jej głos nie przedostawał się na zewnątrz. Gdyby nie pies ratowniczy, którego sprowadzono drugiego dnia poszukiwań, zapewne nie zostałaby odnaleziona żywa.
Anna była pierwszą żywą osobą w Stanach Zjednoczonych odnalezioną pod lawiną przez psa ratowniczego. Pokazało to, jak ważne jest, by odpowiednio wytrenowane psy już na zawsze stały się członkami górskich ekip ratowniczych. Od tamtej pory nie tylko w Alpine Meadows, ale wszystkim ekipom górskiego pogotowia zawsze już towarzyszyli psi ratownicy.
Maggie Sawicka