20 sierpnia 2008 roku w samolocie Spanair JK5022 lecącym z Madrytu do Las Palmas na Gran Canaria było tylko kilka szczęśliwych miejsc. Wszystkie znajdowały się w przedniej części maszyny. Na pokładzie było 166 pasażerów, głównie rodzin z dziećmi, wybierających się na słoneczne plaże Wysp Kanaryjskich, oraz sześciu członków załogi. Siedząca na miejscu 9B Ligia Palomino miała na wyspach świętować z przyjaciółmi swoje urodziny…
Dym nad lotniskiem
Miejsce w rzędzie przed Ligią zajmowała Beatriz Ojeda, wracająca do domu po urlopie w RPA. Obok siedział sześcioletni Roberto Alvarez, podróżujący ze starszą siostrą i rodzicami. Wszyscy oni mieli dużo szczęścia – byli jednymi z niewielu pasażerów, którzy uszli z życiem z kuli ognia, w jaką zamienił się ich samolot już kilka sekund po starcie.
Lot 5022 miał ponadgodzinne opóźnienie. Tuż przed startem okazało się, że jeden z czujników temperatury na skrzydłach nie działa prawidłowo. Piloci przerwali procedury przedstartowe i odkołowali maszynę do hangaru, gdzie mechanicy zajęli się usterką. Na płycie lotniska było około 30 stopni Celsjusza a temperatura w unieruchomionym na ponad godzinę samolocie nieubłaganie rosła. Kapitan i pierwszy oficer coraz bardziej nerwowo spoglądali na zegarki. W końcu ustalono, że wadliwy wskaźnik można bezpiecznie wyłączyć. Samolot zatankował i dostał pozwolenie na dokołowanie na pas.
Chwilę później kontrola ruchu lotniczego zezwoliła na start. Jednak z chwilą, kiedy maszyna wzbiła się w powietrze, zawyły alarmy i samolot mocno przechylił się w prawo, niemalże dotykając ziemi końcem skrzydła. Nie minęło nawet 10 sekund i maszyna runęła w dół. Samolot z ogromną prędkością sunął po trawie przez niemal pół kilometra a następnie uderzył we wzniesienie i rozpadł się. Kadłub leciał dalej do przodu, obracając się i przewracając, podczas gdy oba skrzydła urwały się, uwalniając ogromne ilości paliwa. Natychmiast pojawił się ogień. Płonące szczątki maszyny spadły do potoku po drugiej stronie wzniesienia.
Ciemny słup dymu nad pasem startowym zaalarmował służby ratunkowe, które natychmiast ruszyły na miejsce katastrofy. Jak opowiadali potem ratownicy, wyglądało to przerażająco – wszędzie znajdowały się zwęglone ludzkie szczątki, płonęły resztki kadłuba. Nieliczni, którzy przeżyli katastrofę, wołali o pomoc. Część z nich siła uderzenia wyrzuciła z wraku, wiele osób jednak ciągle znajdowało się w środku płonącej maszyny. Dla nich liczyła się każda sekunda.
W poszukiwaniu ocalałych strażacy weszli do środka tego, co pozostało z samolotu. Jedna z pasażerek, Amalia Filloy, była ciągle przytomna. Poprosiła, aby w pierwszej kolejności ratować jej córki. Nie wiedziała, że starsza z nich zginęła. Młodsza, 11-letnia Maria trafiła do szpitala ze złamaniami obu nóg. Katastrofę przeżył też mąż Amalii. Ona sama, choć wydawało się początkowo, że jej obrażenia nie są poważne, zmarła wkrótce po przewiezieniu do szpitala.
Cudem ocalona
Ligia Palomino, która chciała na wyspach świętować swoje 42. urodziny, miała dużo szczęścia. Siła uderzenia wyrzuciła ją z samolotu na brzeg strumienia, z dala od płonącego wraku. Kiedy odzyskała przytomność, nie była w stanie się ruszyć. Wszędzie dookoła płonęły resztki samolotu. Ciemny, gryzący dym zasnuwał miejsce katastrofy. Dookoła leżały rozczłonkowane ciała. Pośród tego chaosu jakaś mała dziewczynka wołała o pomoc.
Beatriz Ojeda, siedząca w rzędzie przed Ligią, miała najwięcej szczęścia ze wszystkich. Zakrawało to na cud, ale była jedynie ranna w nogę. Zawiązała dookoła niej prowizoryczną opaskę uciskową i w gęstym dymie zaczęła szukać wyjścia z płonącego wraku. Po chwili usłyszała jęk dziecka – był to sześcioletni Roberto Alvarez. Zabrała chłopca i wydostała się na zewnątrz. Roberto trafił do szpitala z urazem czaszki, ale przeżył. Stracił jednak 16-letnią siostrę. Katastrofę przeżyła również jego matka.
Jedynym członkiem załogi, który ocalał, była stewardessa Antonia Martínez. Jako jedyna siedziała z przodu samolotu, podczas gdy jej koleżanki zajmowały miejsca na końcu maszyny. Kiedy uderzyli we wzniesienie, Antonia została wyrzucona z wraku. Jak powiedzieli w wywiadzie dla jednej z gazet jej rodzice, gdy odzyskała w szpitalu przytomność, obiecała sobie, że już nigdy nie wsiądzie do żadnego samolotu.
Ratownikom udało się dotrzeć do dwudziestu sześciu żywych osób, jednak osiem z nich zmarło albo w trakcie transportu do szpitala, albo później. Przeżyło tylko osiemnaścioro, w tym troje z dwadzieściorga dwojga znajdujących się na pokładzie dzieci. Była to jedna z najbardziej tragicznych katastrof w historii hiszpańskiego lotnictwa.
Fatalny błąd
Hiszpańska Komisja ds. Badania Wypadków i Incydentów Lotniczych natychmiast wszczęła śledztwo mające na celu wyjaśnienie przyczyn tragedii. Ponieważ maszyna najwyraźniej nie mogła wznieść się w powietrze, zaczęto od badania silników. Okazało się, że wszystkie były sprawne i działały prawidłowo. Śledczy mozolnie przechodzili przez długą listę układów samolotu. Ich uwagę zwrócił jeden szczegół – klapy na skrzydłach, które powinny być wysunięte i ustawione w odpowiedniej do startu pozycji, były schowane. Ich awaria została jednak szybko wykluczona. Przełącznik, za pomocą którego je wysuwano i ustawiano pod odpowiednim kątem, również działał prawidłowo.
Analiza żarówek wskazujących pozycję klap również potwierdziła, że działały, ale – co było dziwne – żadna z nich nie świeciła się w momencie katastrofy. Oznaczało to jedno – piloci zapomnieli o wysunięciu klap, doprowadzając do wypadku. Jednak jak doszło do tego, że dwóch dobrze wyszkolonych pilotów zapomniało o tak podstawowej rzeczy jak ustawienie klap w pozycji pozwalającej samolotowi na oderwanie się od ziemi?
Odpowiedź na to pytanie przyniosło odsłuchanie nagrań rozmów z kokpitu. Pierwsza próba kołowania przebiegała prawidłowo – piloci przeszli przez wszystkie listy kontrolne, sprawdzili ustawienia wskaźników i wysunęli klapy. Jednak po odkryciu usterki zostali zmuszeni do przerwania startu. Zgodnie z procedurami schowali klapy przed wyłączeniem silników. Oznaczało to, że przy kolejnym podejściu musieli od nowa przejść przez wszystkie procedury przedstartowe. W międzyczasie jednak zaczął narastać stres. Samolot miał godzinne opóźnienie, bo mechanicy nie mogli znaleźć źródła usterki.
Pierwszy oficer denerwował się, że musi zawiadomić narzeczoną, czekającą na niego na Gran Canarii, o zmianie planów. Temperatura w kabinie była nieznośnie wysoka, bowiem przy wyłączonych na czas naprawy usterki silnikach na pokładzie nie działała również klimatyzacja. Ta presja zaczęła wpływać na działanie pilotów, gdy przygotowywali się do drugiej próby odlotu. Zamiast metodycznie, jak zrobili to za pierwszym razem, przejść przez wszystkie listy kontrolne i sprawdzić, czy samolot jest prawidłowo przygotowany, pominęli część punktów z pierwszej kontrolnej listy startowej, ominęli drugą a przy trzeciej, ostatecznej, kapitan wyraźnie pospieszał pierwszego oficera. Ten, zestresowany i w pośpiechu nawet nie spojrzał na lampki wskazujące ustawienie klap. Odruchowo potwierdził, że znajdują się one w prawidłowej pozycji.
Niestety, nie była to pierwsza katastrofa tego typu. W 1987 roku doszło do niemal identycznego zdarzenia, kiedy samolot linii Northwest Airlines rozbił się podczas startu z Detroit. Zginęło wówczas 154 ze 155 ludzi obecnych na pokładzie a także dwie osoby na ziemi. Rok później 14 osób zginęło, gdy Boeing 727 linii Delta Air Lines rozbił się podczas startu z Dallas, dokładnie z tego samego powodu. Podobne katastrofy miały również miejsce w Buenos Aires w 1999 roku oraz w Indonezji w 2005 roku, kiedy zginęło 149 pasażerów. Ten sam błąd najwyraźniej pochłonął kolejne 154 ofiary w Madrycie. Stres, pośpiech i brak przestrzegania drobiazgowo przygotowanych procedur, mających zabezpieczać pilotów i pasażerów przed takimi pomyłkami, okazały się tragiczną kombinacją.
Maggie Sawicka