Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 11:37
Reklama KD Market

I jak tu nie być wdzięcznym?

I jak tu nie być wdzięcznym?
fot. Pexels.com

Uczestniczenie w różnego rodzaju grupach na portalach społecznościowych daje możliwość nie tylko włączania się w rozmowy i dyskusje na różne tematy związane z profilem grupy. Można też poznać jej członków, a po czasie z góry wiadomo, jakie ktoś ma podejście do podejmowanych kwestii. Jest jedna grupa, w której niestety jest bardzo wielu krytykantów i ludzi, których określiłbym „na nie”. Zauważyłem, że po czasie takie nastawienie udziela się i mnie, nie w znaczeniu, że staję się krytykancki, ale czytając posty i komentarze, czuję się niejednokrotnie bardzo podirytowany. Oczywiście, nikt mi nie każe tam być, w każdej chwili mogę taką toksyczną grupę opuścić, jestem jednak z nadzieją, że atmosfera się kiedyś poprawi. Jakiś tydzień temu wstawiłem post z tytułem: „Z dobrych wieści”. Niestety mój wpis znalazł kilku fanów, którzy go polubili, jednak „rozmowy” nie zainicjował. Czemu? Gdyż to były dobre, czyli nudne wieści. Zupełnie inaczej ma się sprawa z informacjami o pikantnych skandalach lub z czymś, co można hejtować, ile tylko się da.

To tak tytułem wstępu, bo w tym, co piszę, staram się raczej wyszukiwać przede wszystkim to, co dobre, gdyż uważam, że zbyt wiele negatywnych informacji i przesłań dociera do nas każdego dnia, a to jest przyczynkiem smutku, rozbicia, melancholii, nawet gdy się o tym nie myśli, jednak żyje się w takiej, a nie innej atmosferze. Czas zatem na ostatni element mojego „szpitalnego tryptyku”. Wczoraj wróciłem do domu po dwóch tygodniach, gdzie mimo szpitalnej rutyny każdy dzień był inny. Czułem, jak bardzo zmienia się fizyczny stan mojego ciała, a poczucie, że z dnia na dzień jest lepiej, dodawał mi siły i radości. Wyjeżdżając ze szpitala z pluszowym czerwonym sercem przy piersi, na którym podpisał się mój kardiochirurg, miałem do powiedzenia tylko jedno słowo: „DZIĘKUJĘ”. A ono jest wyrazem wdzięczności. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Moja wdzięczność płynie w dwóch kierunkach. Przede wszystkim do Boga. Tak, mogłem po raz kolejny doświadczyć Jego obecności w moim życiu! Nikt mi nie wmówi, że Boga nie ma. On jest i jest naprawdę kochającym Ojcem. To jest niezwykłe doświadczenie, zwłaszcza wtedy, kiedy intensywnie przeżywa się ból, niepewność, strach. I ten moment, gdy mogę znów w pełni świadomości powiedzieć: „Oto ja, poślij mnie!” (Iz 6, 8).

Bóg, który przychodzi w Jezusie Chrystusie, jest często pod postacią ludzi i znaków. Uświadomiłem sobie, że od roku, kiedy zdiagnozowano moją chorobę, mnóstwo ludzi włączyło się w modlitwę za mnie. W mojej rodzinnej parafii na Śląsku w Polsce nie było mszy św., żebym nie był wymieniany w modlitewnej liście chorych. Moi ziomkowie modlili się, interesowali się, jak się mam. A w ostatnich tygodniach liczba ta znacznie wzrosła. Media społecznościowe robią swoje. Dostałem setki zapewnień o pamięci i modlitwie. To jest niesamowite! Duchowa bliskość tak wielu znanych i nieznanych mi osób, ich troska, zainteresowanie. Czułem, że jest to jak balsam Dobrego Samarytanina, którym obmywa rany. Równocześnie zrozumiałem kolejny raz, jak ważna jest bliskość i współodczuwanie z drugim, z kimś, kto cierpi, umiera. Nie może być osamotniony! Niekoniecznie musi cierpieć fizycznie, może jest to jakaś choroba psychiczna, depresja, załamanie duchowe. To można szybko wyczuć. Także moralne wsparcie poprzez krótki tekst, przesłaną wiadomość, dodaje siły. Warto może zrobić sobie też taką prywatną listę chorych z rodziny i znajomych i po prostu pomodlić się za nich w czasie ich choroby? To jest taka posługa „Anioła Stróża” dla tych, co dzisiaj są w niemocy. Jutro tym kimś może być każdy z nas.

Kolejna grupa to ci, którzy może zupełnie o tym nie wiedząc, bo nie czytali nigdy Ewangelii, wcielają się w osobę Dobrego Samarytanina. To wszyscy, którzy swoją pracę w szpitalu, hospicjum, domu opieki, traktują nie tylko zarobkowo, ale w kategorii służby. Spotkałem ich naprawdę wielu. Oczywiście byli i ci, co wykonywali swoją pracę chłodno, bez uczucia. Większość jednak to byli ludzie z poświęceniem. Lekarze, nie tylko dobrzy fachowcy, przede wszystkim bardzo ludzcy, przychodzą nie tylko sprawdzić, czy wszystko jest „ok”, ale rozmawiają i omawiając aktualny stan pacjenta, już pokazują perspektywę co dalej. To dobre wsparcie czuje się od razu. I co trzeba dodać, bez chorego „łapówkarstwa”. Pielęgniarki i pielęgniarze. Na moim oddziale była to raczej młoda ekipa. Zobaczyłem, że naprawdę ciężko i z poświęceniem pracują. Rozmawiałem z wszystkimi, którzy mi służyli w tym czasie. Najczęstszą odpowiedzią, którą słyszałem była ta: „Lubię to, co robię.” Na co odpowiadałem: „Wiem. Widzę to i czuję”. Ich praca daje duże poczucie bezpieczeństwa. Oni jednak są najczęściej i najbliżej. Na każde zawołanie. Od pokoju do pokoju, a przecież w każdym leży inny człowiek, inaczej cierpiący, w różnym wieku. Zmęczeni wracają do swoich rodzin, często do małych dzieci, gdzie czeka ich dalsza praca. Cechą charakterystyczną tych aniołów jest szczery uśmiech mimo wszystko. Jest jeszcze jedna ważna grupa wśród moich Dobrych Samarytan. To tak zwani asystenci. Ich praca jest równie ciężka i wymagająca poświęcenia. To oni pomagają podnieść się z łóżka, fotela, umyć się, powycierać po czynnościach higienicznych, dbają o czystą pościel i szpitalną koszulę. Ich praca jest szczególnie wymagająca, jest to też jakby najbardziej intymne bycie z pacjentem. I znów ci, którzy lubią to, co robią, są jak aniołowie, ci, co robią to z konieczności… lepiej zamilknąć.

I jak tu nie być wdzięcznym za dobroć ludzi? Niezależnie od tego, jaką religię wyznają, jakiego są koloru skóry. To są ludzie, moje siostry i bracia, stworzeni jak ja na obraz i podobieństwo Boga, którego być może inaczej nazywamy. Tutaj jedni i drudzy zdają egzamin z człowieczeństwa! Dzisiaj każdej i każdemu z tych Dobrych Samarytan mógłbym poświęcić osobny rozdział książki. Póki co zapisali się na długo w moim naprawionym sercu.

Wychodząc ze szpitala obok wielu dobrych i twórczych przemyśleń i treści, a także projektów i postanowień, które zabrałem, są dwie szczególne. Pielęgniarka-muzułmanka w chuście owiniętej na głowie, niewstydząca się swojej religii, uważam ją za jedną z najlepszych pielęgniarek, matka trzech małych dzieci odpowiada mi na mój dylemat odnośnie widoczności rany pooperacyjnej: „Nie przejmuj się, jak wygląda. Módl się, żeby już nigdy nie było następnej”. Ot, w ten sposób sprowadziła mnie na ziemię. I druga myśl, która wiąże się z dystansem, jakiego nabrałem do siebie samego, życia i świata wokół. Wyrażę ją słowami śp. Franciszka Pieczki, znanego i cenionego aktora: „Życie jest krótkie, a człowiek się kłóci o bzdety. Dziś myślę: ‘Po co?”. Trzeba było mówić więcej dobrych słów. Zostaje żal do siebie i czasu”.

ks. Łukasz Kleczka SDS

Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama