Żyję! To pierwsze słowo, które przeszło mi przez umysł, gdy wybudzono mnie kilka godzin po zakończeniu operacji. Powiedziałem jeszcze: „Dziękuję Ci Panie Boże” i zasnąłem znów, tyle, że już snem bardziej własnym. Później dopiero, po godzinach zaczęło docierać do mnie, że Ten, który mi kiedyś to życie dał i zadał, teraz dał mi kolejną, trzecią szansę, a może, o czym nie wiem, x-szansę, której tym razem nie mogę zawalić, bo, jak wiele razy już o tym pisałem, życie jest dane i zadane. Trzeba je przeżyć jednak jak najbardziej twórczo. Nie będę dzielił się tutaj szpitalnymi przemyśleniami i wnioskami, gdyż póki co, są zbyt świeże i potrzebują dojrzeć, żeby móc później przy różnych okazjach być jakimś świadectwem. Zresztą jestem jeszcze w szpitalu. Poza tym jestem przekonany, że prawie każdy prędzej czy później sam będzie miał szansę na takie przemyślenia przy różnych trudnych, niekoniecznie szpitalnych sytuacjach. Zawsze mogą one drugiemu pomóc i trzeba się dzielić, najpierw jednak pozwolić im dojrzeć. Z moimi jest jednak zdecydowanie za wcześnie. Powiem tylko, że zawsze taki trudniejszy czas może stać się naprawdę wielkimi rekolekcjami, dniami refleksji czy jak tam kto chce nazwać, kiedy nie da się po prostu uciec od samego siebie. Trzeba się zmierzyć ze sobą fizycznie słabym, często także emocjonalnie i duchowo, zdanym na innych, ze świadomością, że nic ode mnie nie zależy. Trzeba zgodzić się na siebie słabego. Jeżeli do tego czasu zaproszę jeszcze Pana Boga, to będzie zdecydowanie lepiej, bo On nigdy nie zostawia nas samych, przychodzi często niepostrzeżenie w drugim człowieku i przez różne znaki. Ponieważ doświadczyłem tego namacalnie i wciąż doświadczam, wiem, jak to jest.Każdy szpital dla jednych jest instytucją świadczącą usługi zdrowotne, dla innych miejscem, którego trzeba się bać, gdyż wiąże się najczęściej z bólem i utratą zdrowia. Trzeba jednak pamiętać, że szpitale są miejscami, w których nie tylko czasami ktoś cierpi, umiera, przecież to tutaj także codziennie ktoś się rodzi, wydając swój pierwszy okrzyk. Dla jednych jest to miejsce, które widzą od zewnątrz, choć to zupełnie inaczej wszystko wygląda. Inni poznają to miejsce od środka. Zaczyna się to w chwili, gdy zamykają się za nimi drzwi izby przyjęć, polskiego SOR-u (Szpitalny Oddział Ratunkowy) lub jego amerykańskiego odpowiednika, czyli ER (Emergency Room). Są wejścia zaplanowane i te z zaskoczenia, kiedy przywozi ambulans. Póki jest świadomość, przeżycie prawie zawsze jest wielkie, niepewność, która graniczy się z nadzieją. Co się będzie ze mną działo? Co będą ze mną robić? Jakie mam szanse? Oczywiście nie każde przyjście do szpitala jest tak samo straszne. Nikt zdrowy tu jednak nie przychodzi, a nawet jeśli tylko na badania, to zawsze, że coś trzeba sprawdzić, czy wszystko jest, jak być powinno. Jakby nie było, potrzeba zaufania i wiary w Boga i ludzi, którzy tutaj pracują.Czas w szpitalu płynie zupełnie inaczej niż poza nim. Tutaj odmierzany jest wszelakiego rodzaju badaniami, zabiegami, pomiarami ciśnienia, temperatury i czego się tylko da, także posiłkami. Najbardziej oczekiwane są wizyty lekarzy i tych, którzy mogą przekazać tak wciąż oczekiwane wiadomości, zapewnienia, że idzie ku dobremu. Czasem jednak idzie w przeciwnym kierunku i też to trzeba jakoś przyjąć, choć to naprawdę trudne. Dlatego bardzo ważna jest w tym miejscu bliskość. Nie tylko duchowa, także fizyczna, bo ona podtrzymuje w nadziei i pozwala odczuć, że ktoś jest przy mnie, zwłaszcza ktoś, kogo kocham, kto jest mi bliski. Kiedy mijają kolejne dni, wyczuwa się już wejście w pewną rutynę. O wczesnych godzinach rannych przychodzą z laboratorium, tylko zaśniesz, a już wchodzą pomiary. Za krótką chwilę powtórka, tyle że przychodzi pierwszy lekarz, później kolejny. W końcu jednak wiadomo, że dzień się zaczął, nawet jeśli w środku nocy i trzeba wstać.W szpitalu, nawet nie katolickim, jest dla mnie jeszcze jeden nieodzowny punkt dnia. To Msza św., którą przeżywam duchowo, uczestnicząc dzięki transmisji z kaplicy szpitalnej oraz chwila, kiedy przychodzi Pan Jezus w komunii św. przynoszony do pokoju. Trochę dni zeszło, zanim dotarło do tutejszych księży kapelanów, że nie działa im mikrofon i jest tylko obraz. Może nikt im wcześniej o tym nie powiedział, mam nadzieję jednak, że do mojego wyjścia naprawią tę bądź co bądź poważną jak dla mnie, z pozycji leżącego, któremu nie pozwalają się poruszać, usterkę. Cieszę się bardzo tym codziennym przychodzeniem do mnie Jezusa, Dobrego Samarytanina, który pochyla się nad każdym i opatruje rany. Dlatego pierwszą rzeczą po przyjęciu do szpitala jest zawsze prośba o zgłoszenie mnie do przyjmowania komunii świętej. Jak dobrze, że jest taka okazja! W tych dniach dwa razy przyjąłem Pana Jezusa, którego przyniosły mi kobiety. Nie czułem ani zgorszenia tym faktem, ani buntu na Kościół, że rzekomo rozwiązuje zasady. Przynosiły Go godnie, z największym szacunkiem. Nie omieszkałem zrobić później nieco prowokacyjnego wpisu na portalu społecznościowym. Wiedziałem, że obudzi w sporym gronie negatywne komentarze. Pomyślałem jednak, czy mógłbym tej kobiecie odmówić, wyrzucić za drzwi, unieść się? Przecież ona trzyma w rękach Pana Jezusa! Ona mi Go przyniosła! Jestem księdzem, znam aktualną i wcześniejszą naukę Kościoła, który dopuszcza zarówno akolitat świeckich, jak i nadzwyczajnych szafarzy Eucharystii. Zgadzam się ze wszystkim, co Kościół naucza i jak instruuje. Pomyślałem o tym, że Pan Jezus Zmartwychwstały też posłał kobiety z nowiną do wystraszonych apostołów, nie mieli pewności o prawdziwości tego, co się stało, a jednak uwierzyli im i poszli, a nawet pobiegli za tą nowiną. A czy nie Maryja daje nam Jezusa? Ale to większy temat.Rozmawiam z tymi, którzy naprawdę z poświęceniem każdemu tutaj służą. Gdy nawiązuje się relacja, często pytają o to, czym się zajmuję. Odpowiadam, że jestem księdzem katolickim. I wtedy często otwierają się moi rozmówcy. Wiele z nich to katolicy. Tutaj nie mogą o tym rozmawiać z innymi, jednak nam udaje się pogadać o Panu Bogu i wierze, opowiadają mi też o swoim życiu często bardzo wymagającym. I tak kobieta z Haiti dwa razy w rozmowie zacytowała słowa Ewangelii. Samotnie wychowuje syna, który od początku jest w szkołach katolickich. Nigeryjczyk, będący asystentem na nocnych dyżurach, widząc, że mam na stoliku różaniec i się modlę, poprosił mnie, czy może dostać ode mnie różaniec dla siebie i bliskiej osoby. Lekarka Filipinka, która codziennie uczestniczy we Mszy św. w kaplicy, podarowała mi medal św. Benedykta. I jest jeszcze wiele innych dobrych przykładów, które stąd zabieram, że wiara chce i ma być przekazywana, i jest radość dzielenia się nią.
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.