Poranek 16 kwietnia 1947 roku w Texas City był pogodny i rześki. Tuż przed 8.00 rano robotnicy portowi zdjęli pokrywy włazów ładowni francuskiego statku SS Liberty Grandcamp, przygotowując się do załadunku drugiej partii saletry amonowej. Około 2300 ton znajdowało się już na pokładzie, razem ze zwojami sznura sizalowego, bawełną, orzeszkami ziemnymi, sprzętem wiertniczym oraz tytoniem. I kilkudziesięcioma skrzyniami z amunicją...
Dym nad dokami
Statek miał niedługo ruszyć w podróż do Francji, robotnicy uwijali się więc dookoła niego w pośpiechu, nosząc worki wypełnione saletrą z nabrzeża na pokład. Jednym z jej głównych składników był azotan amonu, wykorzystywany w czasie wojny do produkcji amunicji. Po zakończeniu działań wojennych saletrę zaczęto wykorzystywać w Europie jako nawóz. Należało obchodzić się z nią ostrożnie, przewożąc i przechowując w odpowiednich warunkach.
Niestety w czasie transportu z fabryki do portu ładunek, który miał trafić na pokład SS Grandcamp, uległ uszkodzeniu. Nie dość, że niezbyt mocne papierowe worki, w jakie pakowano nawóz, zostały podarte przez nieostrożnych robotników, to jeszcze wystawiony był na działanie wysokiej temperatury. Doprowadziło to do zaktywizowania azotanu amonu, co odczuli robotnicy portowi przenoszący go na statek. Wielu z nich zgłaszało brygadzistom, że worki są bardzo gorące w dotyku, jednak nikt nie przejmował się ich skargami. Kapitanowi zależało przede wszystkim na tym, aby jak najszybciej ruszyć w podróż.
Tuż przed 8.30 rano tragarze zauważyli dym wydobywający się z ładowni numer 4, którą właśnie wypełniano workami z saletrą. Na początku wydawało się, że ogień da się ugasić kilkoma wiadrami z wodą. Kiedy to się nie powiodło, kapitan nakazał wszystkim opuścić pomieszczenie, zamknąć włazy i dodatkowo zabezpieczyć je plandekami. Do ładowni wtłoczono parę wodną, którą zwykle na statkach gaszono pożary, w ten sposób minimalizując straty w ładunkach i zapobiegając uszkodzeniom jednostek. Kiedy marynarze wykonywali polecenia kapitana, jeden z brygadzistów na wszelki wypadek wezwał na pomoc straż pożarną.
Unoszący się nad statkiem dym przyciągnął na nabrzeże dziesiątki gapiów, którzy w bezpiecznej, jak im się wydawało, odległości obserwowali pracę strażaków. Kilka minut po 8.30 rosnące ciśnienie sprężonej pary wyrzuciło w powietrze pokrywy włazów i w poranne niebo wzbiła się kolumna pomarańczowego dymu. Około godziny 9.00 z otwartego włazu buchnęły płomienie, a 12 minut później statek nieoczekiwanie eksplodował. Jego czterdziestoosobowa załoga i wszyscy ludzie zgromadzeni na nabrzeżu, łącznie z 28 strażakami, w ciągu sekundy ponieśli śmierć. Ich ciała zostały dosłownie zdezintegrowane w wyniku gigantycznego wybuchu.
Deszcz ognia
Silna fala uderzeniowa rozeszła się na boki i na 2000 stóp w górę, strącając dwa przelatujące nad zatoką małe samoloty. Fragmenty statku, niektóre ważące nawet kilka ton, dosłownie wystrzelone na wszystkie strony porwane gwałtownym podmuchem, dokonywały ogromnych spustoszeń. Dwutonowa kotwica została odrzucona na odległość 1,62 mili, a spadając wyżłobiła krater głęboki na 10 stóp.
Druga, ważąca aż 5 ton, została znaleziona jeszcze pół mili dalej. Drobne, ostre jak brzytwa odłamki SS Grandcamp i jego ładunku – płonące kule sznurka i bawełny opadały z nieba jak ognisty deszcz, wywołując ogromne zniszczenia w całym Texas City. Bombardowały stojące w porcie statki i okoliczne budynki. Uszkodziły zbiorniki z ropą naftową w pobliskich rafineriach, rozrywając rury i zbiorniki z łatwopalnymi cieczami i wzniecając liczne pożary.
W fabryce koncernu chemicznego Monsanto zginęło 145 z 450 pracowników, kiedy budynki fabryczne dosięgnęła potężna fala uderzeniowa. Wysoka na 15 stóp fala wody wyrzuciła na brzeg dużą stalową barkę i porwała martwych i rannych do basenu portowego. Budynki znajdujące się w odległości do 1000 stóp od portu zostały dosłownie zdmuchnięte z powierzchni ziemi. – Nie wiedzieliśmy, czy świat się kończy – powiedziała Vera Bell Gary, która w tym czasie prowadziła zajęcia w pobliskim gimnazjum. – Nagle zatrzęsła się ziemia, rozległ potworny huk a potem czerń przesłoniła wszystko. Widać było tylko potężne płomienie unoszące się nad portem.
Wybuch był tak potężny, że w położonym niecałe 10 mil dalej Galveston fala uderzeniowa przewracała ludzi na ulicach. W Houston wypadły szyby z okien, choć od epicentrum wybuchu dzieliło je aż 40 mil a wstrząsy odnotowano nawet w odległej o 250 mil Luizjanie. Minęło wiele godzin, zanim sytuacja się uspokoiła. Jednak horror jeszcze się nie skończył.
Gdzie jest miasto?
Siła pierwszej eksplozji sprawiła, że zerwały się cumy jednego ze znajdujących się w porcie okrętów, High Flyer. Jednostka miała w swoich ładowniach nie tylko 1000 ton saletry amonowej, ale również 2000 ton siarki – substancji, która sprawiała, że azotan amonu był jeszcze bardziej lotny. Statek zaczął dryfować, a następnie uderzył w stojący obok SS Wilson B. Keene.
W wyniku zderzenia High Flyer został poważnie uszkodzony. Jego kapitan nakazał ewakuować rannych, a wszyscy zdolni do pracy zostali skierowani do ładowni, aby wypompowywać wodę wlewającą się do środka przez uszkodzony kadłub. Po mniej więcej godzinie z pomieszczeń, gdzie znajdowała się saletra i siarka, zaczął wydobywać się gęsty, oleisty dym, a robotnicy zaczęli skarżyć się na duszące opary. Kapitan nakazał ewakuację.
Późnym popołudniem dwóch ratowników weszło na pokład High Flyer w poszukiwaniu rannych. To oni pierwsi zauważyli płomienie w lukach, o czym natychmiast powiadomili kierujących akcją ratowniczą na nabrzeżu. Jednak w chaosie, jaki zapanował w mieście, nikt nie zastanawiał się, że ocalałe statki również mogą stwarzać zagrożenie. Minęło kilka godzin, zanim ktokolwiek zrozumiał powagę sytuacji.
Dopiero około 23.00 do High Flyer wysłano holowniki, aby odeskortować płonący okręt na bezpieczną odległość i zminimalizować szkody spowodowane nieuchronną w tym momencie eksplozją. Niestety, nie udało im się ruszyć statku z miejsca. Około 1.10 w nocy 17 kwietnia, 15 godzin po pierwszym wybuchu, miastem wstrząsnął kolejny, kiedy detonował się ładunek płonącego okrętu.
Świadkowie, którzy przeżyli koszmar w Texas City, opowiadali, że spadające z nieba po drugiej eksplozji żarzące się kawałki stali przypominały im fajerwerki. Uszkodzone w porannym wybuchu zbiorniki z ropą naftową stanęły w płomieniach, który błyskawicznie ogarnął to, co ocalało z porannej pożogi. Wszędzie latały z ogromną prędkością kawałki stali i ładunku High Flyer. Druga eksplozja okazała się o wiele silniejsza od pierwszej.
W czarnym, gęstym dymie spowijającym miasto nikt nawet nie zauważył, kiedy nadszedł świt. Jeszcze przez wiele dni dym unosił się nad miastem, aż pożary stopniowo się wypaliły lub zostały ugaszone przez zmęczone ekipy strażackie. Po tygodniu sytuacja została opanowana, ale miasto właściwie przestało istnieć. Siłę eksplozji i wielkość strat porównywano do skutków zrzucenia bomby atomowej w Nagasaki.
Straszliwe skutki tragedii
Szacunki mówiły, że w katastrofie zginęło co najmniej 581 osób, ale liczby ofiar nigdy dokładnie nie poznano. Ratownicy jeszcze przez wiele dni znajdowali porozrzucane po mieście rozczłonkowane ciała a próby identyfikacji zwłok zajęły władzom całe miesiące. Ponadto wśród zabitych była niezliczona ilość zagranicznych marynarzy i robotników, zatrudnianych z doskoku i nie objętych żadnymi umowami. Rannych zostało ponad 5 tysięcy ludzi a ponad 800 osób straciło w katastrofie jednego lub więcej członków rodziny.
Wielu z poszkodowanych postanowiło dołączyć do procesu zbiorowego i oskarżyć rząd Stanów Zjednoczonych o zaniedbania, których skutkiem była tragedia. Sąd przyznał im rację i uznał rząd winnym zaniechania i zaniedbań w trakcie produkcji, transportu i przechowywania saletry. Ofiarom i ich bliskim przyznano prawie 1,4 tys. odszkodowania.
Maggie Sawicka