Ubiegły tydzień mogę wpisać w kalendarz jako ten naprawdę wytęskniony i wyczekiwany. Pomysł zrodził się spontanicznie, co kolejny raz potwierdziło mi, że to są dobre pomysły. Czując napięcie duchowego wyposzczenia, co uważam za rzecz niezwykle niebezpieczną, gdyż szybko może zionąć pustką, wybrałem się na czas absolutnej pustyni, daleko za miasto. Bogu dzięki są wciąż takie miejsca, gdzie po wyjściu z samochodu słychać jedynie ciszę. Pierwsze wrażenie jest takie, że ta cisza mnie zagłusza, jest silna i potrzebuję czasu po to, aby się do niej przyzwyczaić. Dwa tygodnie wcześniej zadzwoniłem do klasztoru Sióstr Betlejemitek. To w sumie mało znany zakon, powstał w 1950 roku we Francji i nawiązuje do tradycji monastycznej kartuzów, jednego z najbardziej surowych zakonów w historii Kościoła. Siostry, podobnie jak gałąź męska braci, żyją w eremach, czyli pojedynczych domkach, w samotności spędzając tam czas, modląc się i pracując. Dwa razy dziennie spotykają się na śpiewanej liturgii i Mszy świętej. Liturgia nawiązuje do tradycji wschodniej (bizantyjskiej) i zachodniej (rzymskiej). Siostry utrzymują się z pracy własnych rąk. Wykonują rzeźby z francuskiego dolomitu, piszą ikony, robią różańce, a także malują własnoręcznie ceramikę na stoły. Poza tym w klasztorach przyjmują gości na czas ciszy i pustyni. Właściwie to każdy musi zająć się sobą. Są pewne punkty wspólne, raz dziennie odbiera się swoją torbę z przygotowanym jedzeniem, które spożywa się w ciszy i milczeniu we własnym domku-eremie. Domki te są usytuowane w środku lasu, z widokiem na jezioro, gdzie siedząc wieczorem, można słuchać ciszy i przyrody. W każdym domku jest łóżko, stolik do jedzenia, łazienka i aneks kuchenny, a na piętrze oratorium z ikonami, będące miejscem modlitwy.
Jeśli ktoś zapytałby mnie, co w tym szczególnego, to odpowiedź mam jedną: to jest przedsmak nieba! Tam człowiek spotyka nie tylko Pana Boga, ale także samego siebie i wszystkich, których nosi w sercu, nie tylko tych dobrych i miłych, ale także tych trudnych i będących powodem zranień. Kolejny raz doskonale zrozumiałem ludzi wszystkich stanów duchownych, konsekrowanych, świeckich), którzy szukają takich chwil i miejsc. Przyjeżdżają z różnych stanów USA, a także z Kanady. I często mówili, że to ich drugi dom, duchowe wzmocnienie, do którego wracają raz po raz. Bo jeśli chce się żyć w pełni, potrzeba takich miejsc i chwil. Nie da się inaczej! Tak już jesteśmy stworzeni, żeby odnaleźć Boga, także przez piękno stworzenia, w ciszy modlitwy, słuchając Jego słowa i konfrontując je z życiem. Po powrocie i opublikowaniu zdjęć na profilu społecznościowym otrzymałem wiele pytań, czy to jest aby możliwe dla każdego? Odpowiadam, że nie tylko możliwe, ale każdemu konieczne.
Jednym z niezwykłych odkryć było dla mnie na przykład to, że chciał, nie chciał, te kilka dni było bez możliwości dzwonienia, bez internetu. Po prostu: brak zasięgu, głucha cisza! I jak niełatwo zorganizować sobie dzień bez tego wszystkiego! To brzmi jak detoks. Jest to jednak naprawdę możliwe i wyciszające. Konieczne wręcz i wzmacniające. Życie staje się wtedy zupełnie inne, spokojniejsze i wolniejsze. Jestem ja i jest Bóg, a obok nas siostry i bracia szukający tego samego. Tak też rodzi się wspólnota, w której na moment zapomina się o tym zwariowanym często świecie. Jest za to otwarcie na wieczność.
Te raptem cztery dni przeżyłem tak, jakby to były całe tygodnie. Wyjeżdżając, długo słyszałem w sobie ciszę, do której potrzebuję wracać. To nie może być doświadczenie jednorazowe! To jest najgłębsza potrzeba serca tak myślę każdego człowieka, zwłaszcza kogoś, kto szuka wokół siebie Boga oraz potrzebuje uporządkować i na nowo odkryć drogę do samego siebie.
Wracając, czekała mnie w domu miła niespodzianka. Znajomy, który z rodziną przychodzi do nas na msze, zadzwonił, że ma kilkoro studentów z Polski. Wracają z wakacyjnego obozu w USA, gdzie pracowali z dziećmi. Nie mają się gdzie podziać, a przed wylotem do Polski chcieliby jeszcze zobaczyć Nowy Jork. „Przyjmiesz ich?” – pyta. „No jasne, dom jest spory i akurat są wolne miejsca”. Po raz kolejny w te wakacje doświadczam, co to znaczy dosłownie: „Gość w dom, Bóg w dom”. Okazuje się, że Ci młodzi ludzie, których rodzice są w moim wieku i młodsi, nie tylko pomagają mi doświadczyć, czym jest w praktyce opisywane ostatnio w felietonie „tacierzyństwo”, ale też wnoszą w moje życie wiele dobrej energii, szczerego podejścia do życia, odwagi w realizacji pomysłów i w ogóle. Poczułem, jak naturalnie rodzi się we mnie troska o ich spokojny i dobry czas tutaj. I jak bardzo jestem im wdzięczny za te lekcje życia, których spontanicznie i zupełnie nieświadomie mi udzielają. Z fascynacją przyglądam się, jak podchodzą do życia, w jaki sposób je planują, jakie oczekiwania i ambicje mają. Tak, uważam, że trzeba na wszelki sposób wspierać tych młodych, bo w nich jest przyszłość! Kiedy mówią mi, że nie spodziewali się tak serdecznego przyjęcia w kościele, czuję, że to jest najlepsze „dziękuję”, gdyż wielu uważa zupełnie inaczej.
W takich chwilach, nawet kiedy czasami bywa ciężko, czuję, że naprawdę warto żyć i że to życie jest piękne. Tak wiele możemy dawać sobie nawzajem! I tak niezwykle wiele daje nam Bóg każdego dnia, będąc blisko, także w ciszy. Im więcej bierzemy od Niego, tym więcej możemy dać sobie nawzajem. Czuję wielki sens tego wszystkiego. I czuję w sobie wdzięczność za te spontaniczne „tak”, które można mówić zawsze, a one dają niezwykle dobre owoce!
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.