Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 13:24
Reklama KD Market

Podniebne zawirowania

Podniebne zawirowania
(fot. Pixabay)

Choć podróżowanie samolotem w Stanach Zjednoczonych jest dziś uważane za dość bezpieczne, jeszcze w latach 90. ubiegłego stulecia doszło do szeregu katastrof. W roku 1994 samolot USAir rozbił się podczas próby lądowania w Charlotte, zabijając 37 osób. W tym samym roku inna maszyna tych samych linii runęła na ziemię podczas podchodzenia do lądowania, co spowodowało śmierć 132 ludzi...

Niepokojące przypadki

Kolejne katastrofy miały miejsce dwa lata później. Samolot ValuJet rozbił się w rejonie Everglades na Florydzie, a maszyna TWA eksplodowała po starcie z lotniska JFK, zabijając 230 ludzi. W 1999 lot linii EgyptAir zakończył się runięciem samolotu do morza na południe od Nantucket. Jednak począwszy od 2009 roku w Stanach Zjednoczonych nikt nie zginął w wyniku katastrofy lotniczej. Niestety ta dobra passa może się skończyć.

W dzienniku The New York Times ukazał się niedawno artykuł o coraz bardziej powszechnych przypadkach, w których o mało co nie doszło do kolizji na płytach kilku lotnisk. Tylko w lipcu miały miejsce trzy takie wydarzenia. W trakcie jednego z nich samolot linii Frontier znalazł się tak blisko pasa startowego, z którego ruszały w podróż inne maszyny, że w kabinie pilota włączył się alarm dźwiękowy. Z kolei w artykule, który ukazał się w The Los Angeles Times, sugeruje się, że sytuacje potencjalnie grożące wypadkami zdarzają się znacznie częściej niż większość z nas sądzi: „W ciągu ostatnich 12 miesięcy było około trzystu doniesień o sytuacjach grożących kolizjami z udziałem komercyjnych linii lotniczych”.

Autor artykułu w The Los Angeles Times wskazuje również na to, że tylko 43 z ponad pięciuset lotnisk w Stanach Zjednoczonych posiada systemy, które ostrzegają wieżę kontroli ruchu lotniczego o niebezpiecznych warunkach na pasach startowych. Na domiar złego zwykle pracujący tam ludzie bywają mocno przemęczeni. Ponad 90 proc. krajowych obiektów kontroli ruchu lotniczego ma personel na niższym niż zalecany poziomie, a kontrolerzy są regularnie proszeni o pracę przez sześć dni w tygodniu. Nie wynika z tego wszystkiego nic dobrego.

„To tylko kwestia czasu, zanim wydarzy się coś katastrofalnego” – napisał w ubiegłym roku anonimowy kontroler lotów w poufnym raporcie bezpieczeństwa, opracowanym dla agencji FAA. – W naszej branży wyczuwalne są nastroje, z których wynika, iż wszyscy są przekonani o tym, że jesteśmy blisko czegoś, co się nieuchronnie wydarzy i będzie tragiczne – powiedział kapitan dużej linii lotniczej. – Za dużo wymagamy od systemu. Nie chodzi o to, czy coś się stanie, a tylko o to, kiedy to nastąpi.

Powodów tej sytuacji jest wiele, ale najważniejsze z nich to chroniczne niedofinansowanie i brak konkretnych priorytetów dotyczących dalszego rozwoju cywilnej awiacji w Ameryce. Przepracowani kontrolerzy ruchu lotniczego odchodzą z pracy i przechodzą na emeryturę szybciej niż FAA jest w stanie zatrudnić nowych. W najnowszym budżecie agencji przewidziano środki na zatrudnienie i przeszkolenie 1800 nowych kontrolerów, choć agencja spodziewa się stracić ponad 1400 osób w ciągu najbliższego roku.

Konieczne zmiany

W czasie trwania pandemii koronawirusa linie lotnicze oferowały pilotom i członkom obsługi naziemnej wcześniejsze emerytury. Jednak z czasem okazało się, że linie te nie były przygotowane na wznowienie normalnej pracy z chwilą, gdy zagrożenie wirusowe zostało w znacznej mierze wyeliminowane. Dziś te same linie lotnicze zatrudniają mniej doświadczonych pilotów, ponieważ nie mają innego wyjścia. Kiedyś nowy pilot zatrudniany przez dużą linię lotniczą miał zwykle na koncie 6 tysięcy godzin lotów. Dziś czasami za sterami zasiadają osoby, które mają doświadczenie o połowę mniejsze.

W pierwszej dekadzie XXI wieku bezpieczeństwo amerykańskiego lotnictwa cywilnego znacznie się poprawiło, przede wszystkim w wyniku istotnych postępów technologicznych. Pojawiły się między innymi systemy wykrywania zawirowań powietrza (wind shear), które zainstalowano nie tylko na lotniskach, ale również w samolotach. Znacznie lepsze są też systemy ostrzegania pilotów przed niespodziewanymi wydarzeniami atmosferycznymi.

Zmiany nastąpiły również w mentalności pilotów i innych pracowników linii lotniczych. Wykształcił się na przykład nawyk dobrowolnego zgłaszania wszelkich problemów, ponieważ linie lotnicze umożliwiają swoim pracownikom informowanie o incydentach i błędach bez obawy o konsekwencje, a zebrane w ten sposób informacje stają się podstawą do szkolenia. Istnieje cały system gwarantujący, że piloci nie zostaną ukarani za błędy, a współpraca między organami regulacyjnymi, liniami lotniczymi i związkami zawodowymi pilotów zachęca ludzi do zgłaszania problemów, zanim przerodzą się one w katastrofę.

Latanie pozostaje bezsprzecznie najbezpieczniejszą metodą podróżowania. Każdy pasażer wsiadający do samolotu ma jedną możliwość na 11 milionów, że zginie w wyniku katastrofy. Gdyby ktoś latał samolotami codziennie, musiałby to robić przez 19 tysięcy lat, by miał statystycznie pewność, że zginie. Tymczasem prawdopodobieństwo śmierci w wyniku katastrofy kolejowej wynosi jeden na milion, a jazda samochodem jest zdecydowanie najbardziej niebezpieczna. Jeden samolot Boeing 727 z kompletem pasażerów musiałby spadać na ziemię przez okrągły tydzień, by liczba ofiar śmiertelnych dorównała liczbie ludzi, którzy giną w wypadkach samochodowych w Stanach Zjednoczonych przez cały rok.

Problem polega na tym, że cały system związany z lotnictwem cywilnym w Stanach Zjednoczonych zaczyna kuleć pod naporem nieustannie rosnącej liczby pasażerów, niedoborów budżetowych i podupadającej infrastruktury. Wszyscy są zgodni co do tego, że konieczne są zmiany, i to w miarę szybko, ale wszelkie konkretne propozycje zwykle grzęzną w Kongresie. Nie można się temu dziwić, gdyż chodzi w tym przypadku o ogromne nakłady finansowe.

Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama