Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 13:20
Reklama KD Market

Czkawka po prohibicji

Czkawka po prohibicji
(fot. Pixabay)

W przeszłości kilka razy wspominałem już w tym miejscu, że prohibicja, która obowiązywała w USA w latach 1920-33, była jednym z najgłupszych eksperymentów socjologicznych w historii kraju. Zaowocowała między innymi tym, że Al Capone przez kilka lat był królem nielegalnej siwuchy, milionerem oraz panem na chicagowskich gangsterskich włościach. A gdy w końcu doszło do zniesienia prohibicji, politycy – w swej niezmierzonej ignorancji – postanowili, że o ile zakaz federalny produkcji i sprzedaży napojów alkoholowych przestanie istnieć, o tyle każdy stan będzie miał prawo ustanawiać własne przepisy na ten temat. Skutki tego są widoczne do dziś.

Współczesna Ameryka ma dziś obszary, na których wóda leje się strumieniami o każdej porze dnia i nocy (np. Las Vegas), oraz takie, które zwane są dry, czyli gdzie prohibicja nadal obowiązuje (np. 29 powiatów stanu Arkansas). Między tymi ekstremami mieszczą się setki rozmaitych skomplikowanych przepisów, które mogą wywołać u dowolnego trunkowca porządnego kaca bez wypicia czegokolwiek. Ja sam mieszkam w stanie Indiana, gdzie dopiero przed kilkoma laty władza zezwoliła na sprzedaż napojów wyskokowych w niedziele, choć dopiero począwszy od południa. Natomiast nadal nie zezwala na oferowanie do sprzedaży zimnego piwa w supermarketach i na stacjach benzynowych. Takowe można nabyć wyłącznie w sklepach alkoholowych.

Na poziomie detalicznych amatorów kielicha nie ma to wszystko większego znaczenia, gdyż jest jedynie dodatkową życiową trudnością, wynikającą z decyzji władz federalnych podjętej przed 90 laty. Jednak ten labirynt anachronizmu ma czasami zasadnicze znaczenie dla właścicieli różnych małych biznesów, co miałem ostatnio okazję zaobserwować. Od kilku lat w mieście Fort Wayne, gdzie mieszkam, istnieją włoskie delikatesy Antonuccio’s. Nie jest to staroświecki sklep z serami i baleronami podwieszonymi pod sufitem oraz wąsatym Sycylijczykiem za ladą, lecz nowoczesna, przestronna placówka o atrakcyjnym wystroju wnętrza.

Początkowo w sklepie tym można było nie tylko zrobić zakupy, ale zjeść kanapkę i popić ją kieliszkiem włoskiego wina, a potem kupić całą butelkę i zabrać ją do domu. Jednak po pewnym czasie na drzwiach pojawiła się wywieszka, która informowała klientów, że wina nadal można się napić na miejscu, ale „tymczasowo” sprzedaż napojów alkoholowych na wynos jest niemożliwa. Informacja ta mnie zaintrygowała, w związku z czym zapytałem właścicielkę delikatesów, co się stało. Powiedziała mi, że „władza” doszła do wniosku, iż sprzedaż napojów alkoholowych na wynos w sklepie, który jest jednocześnie – w bardzo ograniczonym zakresie – barem, jest nielegalna w świetle przepisów obowiązujących w Indianie. Dodała, że złożyła w tej sprawie odwołanie i czeka na decyzję. Gdyby Antonuccio’s był wyłącznie sklepem, bez możliwości wypicia w nim kielicha do kanapki, sprzedaż win na wynos byłaby możliwa po uzyskaniu stosownej licencji. Gdyby zaś placówka była barem, nie można by oferować w niej artykułów żywnościowych. Ale ponieważ nie jest ani barem, ani też zwykłym sklepem, lokal znalazł się w szarej strefie ustawodawczej głupoty dotyczącej sprzedaży alkoholu.

Przez ostatnie dwa lata wywieszka nadal wisiała na drzwiach, co oznaczało, iż wewnątrz sklepu stały na wydzielonych półkach szeregi butelek win, zresztą bardzo dobrych, których nie wolno było sprzedawać, czyli zbierały one kurz w oczekiwaniu na lepsze czasy. I oto ostatnio lepsze czasy nadeszły, gdyż przed kilkoma tygodniami wywieszka została zdjęta. W czasie mojej ostatniej wizyty w sklepie zapytałem tę samą właścicielkę o to, w jaki sposób wywalczyła ten sukces. Niestety jej odpowiedź nie napawa optymizmem – delikatesy uzyskały tylko czasowe zezwolenie na sprzedawanie win, które ma wygasnąć do końca roku. W tym czasie ustawodawcy mają „przyjrzeć się” przepisom i być może je odpowiednio zmodyfikować, ale tego nie zrobią, bo ponownie zbiorą się w Indianapolis dopiero w styczniu przyszłego roku. Na razie są na wakacjach, w czasie których z pewnością popijają bez przeszkód wino.

Tak czy owak, postanowiłem skorzystać z tymczasowo nadarzającej się okazji i zakupiłem doskonałe wino Montepulciano. Pani za ladą włożyła butelkę do papierowej torby, zainkasowała należność, a następnie poszła z moim zakupem w nieznane, co skłoniło mnie nawet do podejrzeń, że na zapleczu wino otworzy i je zdegustuje wraz z koleżankami. Jednak po kilku chwilach wróciła do wnętrza sklepu innymi drzwiami i wręczyła mi moją papierową torbę. Wiedziony jak zwykle chorobliwą ciekawością, zapytałem ją, dlaczego wykonała ten dziwny manewr. – To proste – odpowiedziała. – Nie mogę podawać klientom butelek alkoholu przez ladę, ponieważ oznacza to wtedy, że nasz sklep to bar, a my nie posiadamy barowej licencji.

I wszystko jasne! Gdzieś w grubych tomach przeróżnych ustaw i praw stanu Indiana znajduje się zapis, który stanowi, że akt podawania naczyń z siwuchą dowolnego rodzaju przez sklepową ladę jest jednoznaczny z tym, iż sklep zmienia się automatycznie w bar, którym rządzą zupełnie inne przepisy. Być może oznacza to również, że podanie komuś przez ladę w sklepie Antonuccio’s kałasznikowa zmienia placówkę w nielegalny arsenał. Ciekaw jednak jestem, kto dokładnie egzekwuje te przepisy. Czyżby stan zatrudniał specjalnych konfidentów obserwujących transakcje sklepowe pod kątem ich zgodności z idiotycznymi przepisami?

Cały ten cyrk jest wymownym przykładem czkawki post-prohibicyjnej, jaką obdarzył nas przed dziewięcioma dekadami Kongres. Niestety w tym przypadku czasowe wstrzymanie oddechu czkawki nie zlikwiduje.

Andrzej Heyduk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama