Refleksje polonijnego księdza
Kolejne urodziny Stanów Zjednoczonych Ameryki wywołują we mnie wspomnienia i refleksje o moim życiu tutaj i pracy, która wciąż stawia na służbę bardziej niż cokolwiek innego. Będąc licealistą przełomu lat 80’ i 90’ poprzedniego stulecia (eh, jak to brzmi!), zastanawiałem się intensywnie nad moją przyszłością. Co rusz ktoś pyta mnie, od kiedy chciałem być księdzem. Mówię, że chyba od zawsze, bo będąc dzieckiem, „odprawiałem” już msze na stoliku, przebierając się za księdza. W czasach licealnych te sprawy się bardzo konkretyzowały. Korespondowałem z kilkoma duszpasterstwami powołań zakonnych, żeby poznać ich powołanie i rodzaj podejmowanej pracy. Jeździłem na wakacyjne rekolekcje i weekendowe skupienia w ciągu roku. Raz po raz czytałem w liście zadań apostolskich hasło: „duszpasterstwo polonijne”. Pamiętam uśmiech, który się pojawiał wtedy na mojej twarzy, gdyż jakoś nigdy nie brałem pod uwagę tego właśnie kierunku. Był u mnie na ostatnim miejscu. Nie czułem się zdolny do nauki języków obcych i nie wyobrażałem siebie żyjącego z dala o ojczyzny, Polski.
Taka sytuacja trwała długo. Już później, w czasie studiów seminaryjnych, przyjeżdżali do nas księża i bracia pracujący za granicą i zachęcali do podjęcia wyzwania misyjnego lub pracy wśród Polonii. Zaproszeń tych nie odbierałem jako coś dla mnie. Marzyła mi się posługa rekolekcyjna w Polsce. I tak się nieoczekiwanie stało. Trzy pierwsze lata po święceniach kapłańskich posługiwałem w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, prowadziłem rekolekcje dla wspólnot zakonnych i parafialne. Czułem żywioł. Po trzech latach na pytanie przełożonego, który postanowił mnie skierować na studia specjalistyczne, gdzie mógłbym studiować, odpowiedziałem gorliwie, że w Warszawie. Po tygodniu dowiedziałem się, że pójdę do Rzymu. Tak rozpoczęła się moja zagraniczna przygoda. Nauka języka, poznanie kultury, wejście w bardzo międzynarodowe środowisko otwierało moje oczy i bardzo poszerzało horyzonty. Któregoś roku, jakieś szesnaście lat temu, dostałem zaproszenie na wakacyjne zastępstwo do polonijnej parafii w USA, w stanie New Jersey. Było to w Bayonne. Nie zapomnę pierwszego lotu z Warszawy do Newarku, było to niezwykle ekscytujące, lecieć za ocean. Nigdy o tym nie marzyłem. Spędziłem dobre sześć tygodni, poznałem liczną grupę polonijną, która zrobiła na mnie wrażenie swoją polskością, przywiązaniem do wiary i tradycji. To oni wprowadzali mnie w życie za oceanem. Wtedy też miałem okazję po raz pierwszy świętować 4 lipca.
Nie zapomnę tego dni chyba do czasu, aż mi pamięć zabierze kiedyś, to było wielkie świętowanie! Rano msza w kościele, później, po południu steaki z grilla, hamburgery, sałata, wszystko według amerykańskiego stylu. Wieczorem pojechałem z kolegą do Liberty State Park w Jersey City na spektakl fajerwerków, którego dotąd w takim mega wydaniu nigdy nie przeżyłem. Ledwie można było znaleźć miejsce w tłumie ludzi, naprawdę bardzo licznym. Pamiętam, było to nad rzeką Hudson, będącą granicą stanową, że najpierw był pokaz z New Jersey. Po nim z Nowego Jorku. Byłem oszołomiony także tym, jak ludzie pochodzący z różnych kultur, narodów i środowisk, potrafią łączyć się, żeby świętować urodziny Stanów Zjednoczonych, które przecież z różnych względów, dla wielu z nich stały się „ziemią obiecaną” i drugą ojczyzną.
Po kilku tygodniach nadszedł czas pożegnania i powrotu do Polski, a później do Rzymu. Choć miałem same dobre wspomnienia, żegnając się, powiedziałem ludziom, że to jednak był mój pierwszy i ostatni raczej pobyt w Stanach. „Człowiek myśli, Pan Bóg kreśli”, mówi przysłowie. Tak też było, nie jeden już zresztą raz, w moim życiu. Po kilku latach przełożeni skierowali mnie do Merrillville, Indiana, a siedem lat później wylądowałem w Bayonne, New Jersey, gdzie kiedyś ogłaszałem mój ostatni raz. Taka to historia. Barwna, ciekawa, pokazująca, że w życiu lepiej nigdy nie mówić „nigdy”. Dzisiaj, po dwunastu latach życia i posługi w USA, w większości wśród rodaków, trzeba już raczej zaakceptować fakt, że stałem się duszpasterzem polonijnym, choć tego ani nie planowałem, ani nie chciałem. Bycie duszpasterzem to zdecydowanie więcej niż tylko bycie księdzem odprawiającym msze i nabożeństwa w języku polskim. To wejście w konkretną społeczność ludzi, mających swoje radości i problemy, zaadaptowanych lub wciąż adaptujących się do życia na emigracji, przebywających tu legalnie i nielegalnie, mających rodziny lub żyjących w drugich związkach. Jedno jest jednak pewne. To ludzie, którzy bardzo często zaczynali tutaj swoje życie od zera, ciężko pracujący na to, żeby znaleźć tu swoje miejsce i dać możliwości swoim rodzinom i bliskim. Dla bardzo wielu ważnym punktem odniesienia był i wciąż jest wiara w Boga i Kościół. Tak to odkrywałem już od pierwszych dni po wylądowaniu na lotnisku O’Hare. Uświadamiały mi to bardzo kolejne pielgrzymki piesze do Merrillville, Indiana, głoszone rekolekcje w polonijnych parafiach archidiecezji chicagowskiej, a w końcu kontakt z rodzinami poprzez Szkołę polską św. Błażeja w Summit, która przecież jako jedna z wielu, była związana z Kościołem i parafią.
Odkrywałem też coś, co zresztą wciąż uważam za aktualne i prawdziwe, że Amerykanie są religijni, a Stany Zjednoczone, gwarantując wolność religijną, bardzo w tym pomagają. Nie wszyscy się ze mną zgodzą, zdaję sobie z tego sprawę, zresztą w ciągu tych dwunastu lat sam widzę i doświadczam, jak bardzo zmienia się świat, a wraz z nim także religijność, jak również nasze polonijne środowisko tutaj. Wciąż jednak są możliwości do tego, by chcieć więcej i odnajdywać dla siebie miejsca i pomoce nie tylko do praktykowania wiary, ale także jej pogłębiania. Trzeba jednak też uznać to, że młode pokolenie potomków Polaków i wszystkich innych grup etnicznych jest już zupełnie inne, w związku z tym także Kościół wraz z duszpasterstwem polonijnym musi znaleźć drogi i środki, aby do nich docierać i wyprowadzać na szerokie wody, gdzie nie ma polskich duszpasterstw, kościołów i tradycji, jest jednak Bóg, wiara i wspólnota Kościoła przez wielkie „K”.
Życie i posługa tutaj wciąż mnie czegoś uczą. To są ważne lekcje, których owocami niestety nie bardzo jest się z kim dzisiaj dzielić. Kształtują jednak mnie samego i styl, którym kieruję się choćby w duszpasterstwie. Zdecydowana wiara w Boga w Trójcy Jedynego, w Kościół jeden, święty, katolicki i apostolski, i bycie otwartym na każdego, bez oceniania i przekreślania kogokolwiek. Za to też dziękuję dzisiaj Stanom Zjednoczonym. Boże, błogosław Amerykę!
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.