Co jakiś czas w moim telefonie pojawiają się wspomnieniowe zdjęcia zrobione przed kilku laty przy różnych okazjach tudzież moje własne selfie, których w aparacie mam sporo. Patrząc na nie, powracają chwile, które zostały na nich utrwalone. Kiedy tak przyglądałem się kilku zdjęciom mojej twarzy, zauważyłem, jak czas szybko ucieka i jak zmienia się ta twarz. Nie dlatego, że mijają lata, ale dlatego, że widzę, jak wraz z nimi zmienia się wokół wszystko. Mam wrażenie, że było we mnie więcej entuzjazmu, radości, energii. Dziś jakby tego mniej, może dlatego, że nowe odpowiedzialności i obowiązki, problemy, zmieniający się bardzo szybko świat i coraz bardziej galopujące życie? Być może właśnie w tym jest jakaś przyczyna. Czy jednak wystarczająca, żeby usprawiedliwić tę zmianę?
Kilka dni temu postanowiłem wrócić do codziennego marszu. Bardzo się zasiedziałem od dłuższego czasu. Wyszedłem na wiosenne ulice, nie bacząc na ogólne narzekanie na wszechobecną alergię dającą się we znaki. Idąc, stopniowo na nowo dostrzegałem piękno wiosennej przyrody, grę kolorów kwitnących kwiatów i zieleni, tę eksplozję życia, która dzieje się przecież każdego roku o tym czasie w naszej strefie klimatycznej. Nagle poczułem, jakbym miał na sobie jakąś mocno nasuniętą czapę, a na dodatek ciemne, przybrudzone mocno okulary, które nie tylko, że ograniczają widoczność, to jeszcze zniekształcają ją mocno, a nawet przesuwają przed oczami obrazy trudnej i skomplikowanej rzeczywistości. Uświadomiłem sobie, że to nie jest wcale tak, że to jest nieprawda, gdyż życie wokół eksploduje i pokazuje całe swoje piękno. To ja postrzegam je inaczej, a raczej pozwalam na to, przyjmując kłamstwo za prawdę i uważając, że życie stało się nagle szare i smutne. Poczułem, jak stopniowo otwierają się moje oczy i zaczynam nie tylko widzieć, ale cieszyć się rzeczywistością. Zacząłem się modlić, powtarzając przychodzące na pamięć słowa Pieśni Trzech Młodzieńców z Księgi Daniela: „Niech ziemia błogosławi Pana, / niech Go chwali i wywyższa na wieki! / Góry i pagórki, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki! / Wszystkie rośliny ziemi, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki! / Źródła, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki! / Morza i rzeki, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki! / Wieloryby i stworzenia morskie, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki! / Wszelkie ptaki powietrzne, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki! / Zwierzęta dzikie i trzody, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki! / Synowie ludzcy, błogosławcie Pana, chwalcie i wywyższajcie Go na wieki!” Ta modlitwa była jak śpiew zarośniętego chwastami serca, duszonego obrazami fałszywej rzeczywistości, skłaniającymi do narzekania i wycofywania się.
W maju 2020 roku, w centrum trwania pandemii COVID-19, w czasie, kiedy byliśmy jeszcze „pozamykani”, odprawiłem rekolekcje prowadzone on-line przez Centrum Duchowości Jezuitów z Gdyni. Były to „Rekolekcje kontemplatywne” według metody ojca Franza Jalicsa SJ. Trwały kilka tygodni. Pierwszym okresem tych rekolekcji była praktyka „spacerów uważności”. Polegała ona na tym, że trzeba było pójść samotnie gdzieś w przyrodę i w milczeniu patrzeć, zauważając i wsłuchując się w to, co dzieje się wokół. Przy tym nie można było o niczym myśleć. Tylko patrzeć i słuchać. Było to niezwykłe odkrycie, choć na samym początku bardzo trudne. Nawet jeśli niewiele osób mijałem w drodze, wciąż jednak pojawiały się myśli, które jak nieznośnie latające muchy przeszkadzały i chciały na sobie koncentrować. Wraz z osiągnięciem punktu wyciszenia nagle zacząłem dostrzegać rzeczywistość na co dzień stłumioną problemami, sprawami, hałasem. Poczułem i usłyszałem ciszę, zacząłem odpoczywać. Wspominam tamte chwile, gdyż były dla mnie nie tylko wielkim odkryciem, ale uspokajały także wszystko to, co wokół straszyło przez trwającą zarazę, o której nikt wtedy nie wiedział, kiedy i jak się skończy. Patrząc dziś z perspektywy trzech lat, w co trudno uwierzyć, że już minęło tyle czasu, wizja świata była wówczas bardzo ciemna i mglista. Mroczna czapa mocno krępowała wzrok, uczuciem dominującym był smutek i jakaś bezradność.
Co mi wtedy pomagało? W rytm wdechu i wydechu uczyłem się wypowiadać Imię: Jezus - Chrystus. Im dłużej Nim oddychałem, tym więcej pokoju czułem w sobie. Cisza pomagała słyszeć i budziła nadzieję, że nie jestem sam, że będzie, a nawet musi być dobrze. Nie jestem sam, jest On i ja. To mi wystarczało, choć po ludzku było wokół bardzo trudno i samotnie. To wszystko było jak światło, które pojawiło się pośród głębokiej ciemności. A im więcej światła, tym więcej radości wraz z poczuciem, że wszystko ma jakiś sens, także ta noc ciemna i osamotnienie, której doświadczał pandemiczny świat, a w nim człowiek, ja. Była jeszcze uważność skupiona na pięknie, na co dzień niewidocznym dla oczu.
Te wspomnienia wróciły w ostatnich dniach, gdyż i ciemność raz po raz powraca. Zdaję sobie sprawę, że są to uczucia bliskie wielu Czytelnikom, bardziej lub mniej. Naprawdę warto zdjąć na dobre tę mocno naciśniętą i nieznośną czapę smutku i melancholii. Warto uwolnić się od wszystkiego, co zasłania piękno nie tylko wokół, ale także w sobie samym. To jest tak, że nagle wszystko zaczyna cieszyć, także spotykani przechodnie, idący na spacer najczęściej ze swoimi czworonożnymi pociechami, choć zdarzają się także rodzice i dziadkowie z małymi dziećmi. Tutaj, w Stanach Zjednoczonych, często jest tak, że ludzie przechodząc, się pozdrawiają, nawet jeśli się to wydaje lakoniczne i bez oczekiwania na odpowiedź. Zauważyłem jednak, że daje to jakieś poczucie więzi, że znika obcość, a człowiek czuje się bezpiecznie. Dlatego także staram się pozdrawiać każdego, kogo mijam. Ta krótka, na ułamek sekundy trwająca wymiana spojrzeń jest czymś wyjątkowym. Tworzy też jakąś wspólnotę międzyludzką.
Życie jest piękne, nie tylko na wiosnę, kiedy eksploduje na nowo. Im więcej małych radości z tego piękna, tym lepiej. Oby to wiązało także bardziej ludzi ze sobą. Bóg Stwórca to wszystko naprawdę cudownie przygotował i dał w prezencie każdemu bez wyjątku. Czemu zatem tak często pozwalamy, by ktoś niczym łopatką bił nas po głowie, aby wbić w końcu w samego siebie tak, że już żadnego piękna nie widać? No tak, bo ten ktoś nienawidzi piękna i uczuć, w tym najbardziej miłości. On za wszelką cenę chce zniekształcać i wbijać w osamotnienie, podsuwając czasami jakieś robaczywe jabłka krótkotrwałych przyjemności. Lepiej wybrać coś innego: Jezus – Chrystus i drugi Człowiek, który jest dany jako przyjaciel, siostra, brat, jako korona tego piękna, które jest i dzieje się wokół.
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.