Na kartach polskiej kryminalistyki zapisał się jako Szpicbródka. Zawsze zaczynał dzień od wizyty u fryzjera. Strzygł włosy i brodę, którą formował w szpic. Poeta Aleksander Watt poznał króla polskich kasiarzy i tak go opisał: „Piękny mężczyzna lat około czterdziestu, mówił ślicznie po francusku, pięknie po włosku i dobrze po angielsku, o manierach arystokraty”. Zdaniem Watta, Stanisław Cichocki nadawał się na ambasadora w jakimś znaczącym kraju. Gdyby nie to, że był przestępcą...
Szkoła odeska
Przedwojenni kasiarze to była elita wśród przestępców. Nawet policjanci wyrażali się o nich z szacunkiem. Rabowali bez użycia broni, posługując się wyłącznie intelektem i wyobraźnią. Często byli to ludzie wykształceni, z towarzyską ogładą, znający języki obce.
O wczesnej młodości Stanisława Cichockiego nic nie wiadomo. Nie wiemy nawet, gdzie i kiedy się urodził. Przyjmuje się, że urodził się w Rosji około 1890 roku. Co do pochodzenia – od dziecka mówił po polsku. Co do wykształcenia – jedni twierdzili, że był inżynierem, inni, że fryzjerem. A skąd arystokratyczny styl bycia i znajomość języków? To kwestia wrodzonego talentu. Niektórym wystarczy przebywać przez miesiąc w obcym językowo środowisku i już po części poznają ten język. W Odessie, mieście młodości Cichockiego, było kilka cudzoziemskich kolonii. Miał się od kogo uczyć.
W arkana kasiarskiego procederu wprowadzili go odescy fachowcy – najlepsi w tamtym czasie rozpruwacze kas. Wśród jego wykładowców był Wincenty Brocki, który po latach wsławił się włamaniem do skarbca klasztoru paulinów na Jasnej Górze.
Cichocki karierę włamywacza rozpoczął jako siedemnastolatek. To były skoki na kasy Imperium Rosyjskiego. Najsławniejszy był skok na Bank Azjatycki w Moskwie. Dokonał tego ze starszym od siebie wspólnikiem. O tym napadzie w Rosji krążyły legendy. Rzekomo łup był tak wielki, że kasiarze brali tylko brylanty, a złoto zostawiali na posadzce.
Wspólnicy długo nie cieszyli się łupem. Wpadli w ręce carskiej policji. Sąd i więzienie. Cichocki, aby uniknąć zesłania na Syberię, zdecydował się na współpracę z policją. Miał się włamywać do wskazanych przez nich sejfów, w których trzymali dokumenty przeciwnicy polityczni cara Mikołaja.
Sukcesy towarzyskie i kompromitacja
Nie wiadomo, co robił w czasie Wielkiej Wojny. Prawdopodobnie to co wcześniej. Chaos wojenny ułatwiał skoki na kasy. W 1919 roku znowu wypłynął w Odessie. Znajdowały się tam oddziały alianckiego korpusu ekspedycyjnego, które miały pomóc rosyjskim kontrrewolucjonistom. Wśród nich „Żelazna” dywizja generała Żeligowskiego.
Polscy oficerowie to była śmietanka towarzyska w Odessie. Mieli swoje kasyno, do którego nie każdy mógł wejść. Zapraszano tylko znanych i szanowanych ludzi. Stanisław Cichocki był jednym z najmilej widzianych w kasynie. Uchodził za właściciela kopalni złota na Syberii, zawsze dysponował sporą gotówką. To dowód, że w czasie wojny Cichocki nie próżnował.
Ofiarował znaczną sumę na potrzeby dywizji Żeligowskiego. Zapraszał polskich oficerów na wystawne kolacje i sam był przez nich podejmowany. To się urwało, kiedy został przez byłego funkcjonariusza carskiej policji – również Polaka – zdemaskowany jako kasiarz. Cichocki uznał się za skompromitowanego i wyjechał z Odessy.
Tutaj znowu jego życiorys się zaciera. Choć nie całkiem. Pozostały ślady w policyjnych raportach, że w tym okresie Cichocki włamywał się do banków na terenie Litwy, Czechosłowacji i Niemiec. Nie ma jednak śladu, żeby tam został przyłapany.
„Konsultant” w Warszawie
Na początku lat dwudziestych minionego wieku Stanisław Cichocki pojawił się w Warszawie. Był zamożnym człowiekiem. Kupił kamienicę w centrum stolicy, bar przy ulicy Marszałkowskiej, willę w Świdrze. Stał się także współwłaścicielem kinematografu i kabaretu „Czarny Kot”. Sam mieszkał w skromnym, jak na jego możliwości, trzypokojowym mieszkaniu. Dzieci umieścił w dobrej szkole, dbał o ich wychowanie.
Zdając sobie sprawę, że jego osoba wzbudzi zainteresowanie policji, sam stawił się w warszawskim Wydziale Śledczym u szefa brygady antykradzieżowej komisarza Henryka Langego. Zadeklarował, że wybrał nową, uczciwą drogę. I zaczął wieść spokojne życie. Rano fryzjer na Marszałkowskiej. Później rozmowa ze znajomymi w barze „Satyr”. Wieczorem spotkania z bogatymi warszawiakami i obcokrajowcami.
To wszystko pozór. Tak naprawdę to uczynił atut ze swojego przestępczego doświadczenia i zaczął pracować jako konsultant. Konsultant do spraw napadów na banki i kasy. W ten sposób czerpał duże zyski, nie biorąc praktycznie udziału w napadach. Mało ryzykował.
Skok na Bank Dyskontowy
Lecz pracował także na własny użytek. Włamał się do kilku banków. Zamiast opisywać wiele włamań dokonanych przez Szpicbródkę – udanych i nieudanych – wystarczy skupić się na jednym z nich. Chodzi o skok na Bank Dyskontowy przy ulicy Fredry w Warszawie.
Pracownicy tego banku zorientowali się, że coś jest nie w porządku, gdy nie mogli otworzyć drzwi do skarbca. Wezwani specjaliści wypalili otwory w drzwiach. Po wejściu do wnętrza ujrzano dużą dziurę w podłodze. Następnie stwierdzono, że drzwiczki wszystkich sejfów zostały wyłamane, a kufry zawierające depozyty rozbite.
O tym, ile osób musiało pracować przy włamaniu do Banku Dyskontowego i ile taka „inwestycja” musiała kosztować, mówi raport komisarza Langego:
„Przystąpiliśmy do dokładnych oględzin miejsca. Przez otwór w podłodze można było wejść do jamy znajdującej się pod betonową – jednometrowej grubości – podłogą skarbca. W jamie leżał metrowy blok cementu, wyciągnięty z podłogi, obok cztery lewary samochodowe do podnoszenia ciężarów oraz sześć rurek metalowych, służących do przebijania muru. Podłogę betonową skarbca podstemplowano pokładami kolejowymi, jak widać w tym celu, żeby się nie zapadła wskutek wybicia dużego otworu. W jednej ze ścian piwnicy natrafiliśmy na wejście do tunelu o wymiarach 75 na 75 centymetrów. Tunel był oszalowany deskami jak korytarz w kopalni”.
Tunel z domu przy ulicy Niecałej miał 80 metrów długości. Zespół Szpicbródki zabrał wszystkie depozyty, ale do skarbca, w którym znajdował się milion dolarów, nie zdołali się dostać. To niepowodzenie można przypisać bankowi, który nie potrafił zainstalować wydajnej wentylacji. Gdy włamywacze palnikami acetylenowymi chcieli przeciąć stalową powłokę skarbca, zaczął się tworzyć duszący gaz, który uniemożliwił dokończenie skoku w całości.
Policja dołożyła wszelkich starań, aby wykryć sprawców napadu. Okazało się to niemożliwe. Lokal przy Niecałej, skąd rozpoczynał się tunel do banku, został wynajęty na magazyn zabawek. Mężczyzna firmujący tę transakcję zniknął. Znaleziono stolarza, który wykonał skrzynie do wywozu ziemi z tunelu. I w tym wypadku nie udało się dotrzeć do zleceniodawcy. Zdesperowani policjanci przesiali nawet ziemię znalezioną na miejscu przestępstwa. Nic nie znaleźli.
Wolność złodzieja
Komisarz Lange wiedział, że okradzenie Banku Dyskontowego to dzieło Szpicbródki. Mówiły mu o tym jego policyjny nos i wszystkie poszlaki. Ale twardych dowodów nie miał. Śledztwo trzeba było umorzyć. Tylko że od tej pory wywiadowcy Langego nie spuszczali oka z Cichockiego. Snuli się za nim jak cień, usiłując się zorientować, z kim się kontaktuje i co knuje.
To przyniosło policji rezultaty. Wywiad w środowisku przestępczym donosił, że Szpicbródka przygotowuje nowy skok. Udało się dojść, że chce okraść z kasy Państwowe Zakłady Graficzne przy Alejach Jerozolimskich. Lange postanowił przyłapać Cichockiego na gorącym uczynku. Mało brakowało, a byłby to zrobił.
Z pomocą swoich tajniaków obserwował, jak Szpicbródka przygotowuje włamanie. Jednak nim doszło do finału, zdradził się nadzorca kopaczy tunelu do Zakładów Graficznych. Wdał się w strzelaninę z policjantami i sam został zabity. Lange musiał przerwać akcję i aresztować Cichockiego. Potem była rozprawa sądowa, którą tak opisał jeden z warszawskich dzienników:
„Podkomendni Szpicbródki, wynajęci do pracy w podkopie złodziejaszkowie, nie odznaczali się niczym szczególnym. Powszechną uwagę skupiał na sobie pan siedzący w samym rogu ławy oskarżonych. Można go było wziąć za lekarza, solidnego handlowca, może profesora? Myślące oczy, głęboko osadzone pod pięknie sklepionym czołem, subtelnie zarysowany nos, twarz podkreślona wypielęgnowaną blond brodą, słynną »szpicbródką«. Na zapytanie sądu o zawód odpowiedział z powagą: »złodziej włamywacz«. Po czym zaprzeczył wszelkiemu związku z tą kradzieżą. Na koniec oświadczył: »Jestem niewinny«”.
Cichocki nie wysilał się zbytnio, by bronić swojej niewinności. Od tego miał doskonałego obrońcę, mecenasa Berlanda. Ten zaś bezlitośnie obnażył błędy, jakich dopuszczono się podczas śledztwa. Oświadczył: – Stoję w obronie wolności złodzieja, któremu w tej sprawie nie udowodniono winy. Ta jego wolność jest naszą wolnością, panowie sędziowie. Mimo to Cichocki został skazany na pięć lat. Kilka miesięcy później sąd apelacyjny uniewinnił go z braku dowodów.
Ostatnia potyczka
Kilka lat później Szpicbródka zaplanował włamanie do Banku PKO w Częstochowie. Znajdowało się w nim 6 milionów złotych. Takiej sumy nie udało się w Polsce nikomu zrabować. Cichockiemu też się nie udało.
Zorganizował wielką i prowadzoną z szerokim rozmachem operację. Do jej współfinansowania namówił znanego właściciela stajni koni wyścigowych w Petersburgu. Stworzył grupę złożoną z najlepszych fachowców w swej branży. Ale coś poszło nie tak. Nawalił mały trybik na dole organizacji i cała operacja runęła jak kostki domina.
W 1932 roku sąd udowodnił Cichockiemu zamiar dokonania włamania do Banku PKO w Częstochowie. To wystarczyło, aby go skazać na cztery lata więzienia. Po wyjściu na wolność przygotował skok na Bank PKO w Łodzi. I tym razem został ujęty w trakcie przygotowań do napadu. Wyrok: 4 lata.
Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna, został zwolniony z więzienia. Znalazł się na terytorium Związku Radzieckiego i dotarł na miejsce koncentracji wojska polskiego generała Andersa. Z polską armią wylądował w Iranie. Później został wysłany do obozu przejściowego Koja w Ugandzie.
Dalsze losy Szpicbródki nie są znane.
Ryszard Sadaj