Kiedy śpiewała, drżały kryształowe żyrandole. Jej czterooktawowy sopran koloraturowy nazywano „głosem ery atomowej”. Violetta Villas, czyli Czesława Gospodarek z domu Cieślak, była „kolorowym ptakiem” PRL-u, pierwszą polską celebrytką i największą diwą polskiej sceny muzycznej. I nie tylko, ponieważ śpiewała w siedmiu językach na niemal wszystkich kontynentach...
Złote dziecko
Osiągnęła sukces nie tylko w Polsce, ale również w Stanach Zjednoczonych. Przyjęła styl hollywoodzkiej gwiazdy z lat 60. Nosiła kreacje niczym księżniczka z bajki, miałagęste blond loki, nosiła pełną przepychu biżuterię. Na scenie śpiewała z teatralnym wręcz przejęciem: wzdychała, wywracała oczami, gestykulowała, wykrzykiwała. Była diwą i seksbombą, choć niechętni widzieli w niej również królową kiczu. Jedyne, czego jej zabrakło w życiu, to spełnionej miłości. Tę, którą miała w sercu, pod koniec życia przelała na bezdomne zwierzęta.
Urodziła się w Belgii, 10 czerwca 1938 roku, w niewielkiej miejscowości Heusy (obecnie Verivers) w prowincji Liege. Jej ojciec, Bolesław Cieślak, był górnikiem w jednej z okolicznych kopalni, a matka zajmowała się domem i czwórką dzieci. Wokalistka miała troje rodzeństwa: siostrę Wandę oraz braci Jerzego i Ryszarda. Przyszłej artystce na chrzcie dano imiona Violetta Élisa, ale w urzędzie zarejestrowano jako Czesławę. Kiedy dziewczynka miała 8 lat, rodzina Cieślaków wróciła do Polski i osiedliła się w Lewinie Kłodzkim na Dolnym Śląsku.
Mała Czesława znała język francuski, niemiecki i waloński, co sprawiało, że mówiła po polsku z obcym akcentem. Z tego powodu rówieśnicy ją wyśmiewali, ale dziewczynka nie miała czasu, by przejmować się ich docinkami. Uczęszczała na lekcje baletu, chodziła do ogniska muzycznego, gdzie uczyła się gry na fortepianie, skrzypcach i puzonie oraz śpiewała w chórze. To wtedy ujawnił się jej niezwykły talent.
Ojciec, który jeszcze w Belgii był kapelmistrzem górniczej orkiestry, nie chciał jednak dalej kształcić córki. Postanowił za to wydać ją za mąż! Znalazł jej odpowiedniego kandydata, porucznika Piotra Gospodarka. Ponieważ Czesia miała wtedy zaledwie 17 lat, ślub musiał odbyć się za zgodą sądu. Po cywilnej ceremonii małżonkowie zamieszkali w rodzinnym domu Cieślaków. Jednak młoda mężatka nie czuła się ani trochę spełniona. Nawet narodziny syna Krzysztofa w 1956 r. nie zmieniły jej nastawienia do rodziny. W 1957 r. Czesława Gospodarek uciekła od męża i dziecka. Wyjechała do starszej siostry, która mieszkała w Szczecinie, by dalej kształcić się wokalnie.
Egzamin do średniej szkoły muzycznej, na który stawiło się 60 osób, tak wspominała w jednym z wywiadów: „Pytają, co bym mogła im zaśpiewać. Więc mówię: Mamma santanto felice, po włosku. Na to oni: A skąd znasz włoski? Ja, że parę razy w radiu słyszałam tę piosenkę. Zaśpiewałam, a tak przeżywałam, tak się przy tym waliłam w piersi, przekręcałam słowa. No to spytali, co jeszcze mogłabym im zaprezentować. Zaśpiewałam więc pieśń mojego ojca o walce byków w Madrycie. Przeżywałam, jak ten byk leci na toreadora, że ich chyba kupiłam moją dziką interpretacją (…) Ja jedna z tych 60 osób zostałam przyjęta.”
Narodziny gwiazdy
Po roku Czesława przeniosła się do Wrocławia, a następnie do Warszawy, gdzie dalej szkoliła warsztat. Warunki głosowe mogły zapewnić jej karierę operową, ona jednak wolała estradę. W 1960 zakończyła edukację w szkole muzycznej, nie zdając egzaminów do czwartej klasy. Była już po rozwodzie, syna oddała na wychowanie rodzicom. Mogła się skoncentrować wyłącznie na swojej karierze.
Wiedziała, że Czesława to nie jest imię dla gwiazdy, podobnie zresztą jak nazwisko Cieślak, które za granicą byłoby trudne do wymówienia. Piękne sceniczne imię Violetta miała ze chrztu, trzeba było tylko odpowiedniego nazwiska. Ona sama twierdziła, że Villas to pomysł Władysława Szpilmana. W rzeczywistości za powstanie pseudonimu artystycznego piosenkarki odpowiadali muzycy Polskiego Radia, Edward Czerny i Pankracy Zdzitowiecki, którzy nazwisko to znaleźli w książce telefonicznej.
Zdzitowiecki umożliwił artystce radiowe przesłuchania, dzięki którym zakwalifikowała się do udziału w Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. Co prawda nie dostała tam żadnej nagrody, ale została zauważona przez zagranicznych gości. W 1965 roku zaczęła koncertować we Francji. Ogromnym sukcesem okazał się jej występ w słynnej Olympii. Głos Villas wprawił w drżenie kryształowy żyrandol zawieszony pod sufitem sali. To właśnie wtedy francuska prasa nadała jej przydomek „Głos ery atomowej”. W Paryżu Villas poznała amerykańskiego impresario Frederica Apcara, który zaprosił ją do Las Vegas.
Las Vegas i złamane serce
Polska diva została w Ameryce entuzjastycznie przyjęta, zarówno przez widzów, jak i branżę muzyczną. Villas śpiewała m.in. z Frankiem Sinatrą, Paulem Anką, Charlesem Aznavourem i Barbrą Streisand. Jej stylistą był Patrick Valette, konsultant Diora, biżuterię zapewniała firma Atelier Marangoni z Mediolanu, a buty włoska marka Quinte. Choreografem artystki był Hermes Pan, a ruchu scenicznego uczył ją mistrz tańca, Sandro Mandari. Na scenę wjeżdżała na białym koniu lub Jaguarem XK-E, a towarzyszył jej stuosobowy balet francuski. Recenzenci pisali o niej: „fenomenalna Polka” i „biały kruk wokalistyki światowej”.
Villas spędziła w Las Vegas trzy sezony, podczas których pojawiły się plotki o jej romansie z Sinatrą. Prawda była jednak taka, że artystka wciąż miała w sercu Jerzego Ekierta, wybitnego polskiego muzykologa. To dla niego chciała wrócić do kraju. On jednak związał się tymczasem z inną kobietą. Kiedy w 1969 Villas wróciła do Polski i dowiedziała się o tym – pękło jej serce.
Żeby sobie poradzić, rzuciła się w wir pracy. Koncertowała w Polsce i za granicą. Spróbowała też swoich sił w filmie. W 1970 zagrała w fabule Jerzego Gruzy Dzięcioł. Cztery lata później filmową rolę zaproponował jej sam Andrzej Wajda, który widział ją w roli Lucy Zuckerowej w Ziemi obiecanej. Ostatecznie reżyser zrezygnował ze współpracy z artystką, rozczarowany jej notorycznym spóźnianiem się na spotkania. Villas twierdziła zaś, że to ona zrezygnowała, gdy w drodze na próbę kostiumu czarny kot przebiegł jej drogę. Uznała to za zły omen. Ostatecznie rolę dostała Kalina Jędrusik.
Depresja gwiazdy
Villas całe życie wyróżniała się swoim bogatym stylem. Na początku lat 70. kupiła willę w podwarszawskiej Magdalence. Miała tam prywatne studio do nagrań, saunę, kaplicę i podgrzewany basen w ogrodzie. Po ulicach jeździła białym mercedesem i nosiła ulubione białe futra.
Marzyła o stworzeniu rewii nad Wisłą, pokazaniu słuchaczom tego, czego nauczyła się za oceanem. Jednak zarówno jej plany, jak i wizerunek kompletnie nie pasowały do PRL-owskiej rzeczywistości. Zaczęto z niej szydzić. W prasie pisano, że kreuje się na Amerykankę i zapomina, jak wysławiać się po polsku. Mówiono, że nie ma: urody, stylu, rozumu. Pisano: wieśniaczka, która liznęła trochę świata, garkotłuk, bezguście. „Nie potrafiono odmówić jej tylko jednego: głosu” – wspomina jej syn Krzysztof.
Syn wyjawia również: „Mamę zaczęli nachodzić ubecy. Myślę, że to był początek jej depresji”. Po latach okazało się, że w 1968 r. artystka podpisała zobowiązanie o współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Rzekomo „dobrowolnie”, gdyż zależało jej na paszporcie z prawem wielokrotnego przekraczania granicy. Ona sama nie znała się na polityce, koniec końców okazała się zupełnie nieprzydatna dla służb. Sama Villas do końca życia powtarzała, że na siłę chciano z niej zrobić polską Matę Hari.
Zawiść rodaków i nękanie przez służby doprowadziły ją na skraj wyczerpania emocjonalnego. Czuła lęk, nie mogła spać. Nie mogąc sobie z tym poradzić, wpadła w uzależnienie od narkotyków, leków uspokajających, alkoholu. Ale znowu praca wyciągnęła ją z dna. W latach 80. w Teatrze Syrena Villas zaczęła występować w widowisku rewiowym Violetta, który okazał się wielkim sukcesem. Diva objechała z nim m.in. Stany Zjednoczone, gdzie śpiewała w nowojorskiej Carnegie Hall i na Broadwayu, koncertowała w Las Vegas, Denver, Miami, Teksasie.
Wtedy też poznała polonijnego biznesmena Teda Kowalczyka, który wkrótce poprosił gwiazdę o rękę. Ślub wzięli 6 stycznia 1988 r. Wesele trwało pięć dni, kosztowało podobno 300 tys. dolarów, zaproszono 1500 gości, a nowożeńcy w podróż poślubną pojechali do Honolulu. Małżeństwo przetrwało jednak zaledwie kilka miesięcy. W październiku tego samego roku Kowalczyk złożył pozew o rozwód. Nie udźwignął barwnej osobowości Villas. Podobno nie podobało mu się, że żona tak często i żarliwie się modli, że wyżej od niego ceni zwierzęta.
Miłość do braci mniejszych
Prawdą jest, że swoją miłość gwiazda ulokowała w zwierzętach, którym pomagała bez pamięci. Zaczęło się jeszcze w Las Vegas, gdzie kupiła sobie dwa pudelki, by mieć z kim rozmawiać po polsku. W swoim domu w Magdalence zaczęła przygarniać bezpańskie psy i koty, które rozmnażały się w sposób niekontrolowany, co zaczęło być uciążliwe dla sąsiadów. Z czasem dom wykupili sąsiedzi, państwo Jankilewiczowie, a gwiazda przeprowadziła się do rodzinnego Lewina Kłodzkiego.
Założyła tam schronisko dla zwierząt „Moi bracia mniejsi”. Mimo że dochody z recitali przeznaczała na jego utrzymanie, koszty i tak ją przerosły. Miała tam ok. 150 psów i ponad 300 kotów, z czym nie radziła sobie też organizacyjnie. Oskarżono ją nawet o znęcanie się nad zwierzętami. Ostatecznie artystka podpisała umowę ze schroniskiem „Azorek” w Obornikach, do którego przeniesiono część jej zwierząt. Pozostałe zostały poddane sterylizacji i znajdowały się pod stałą opieką weterynaryjną.
W prowadzeniu schroniska pomagała jej Elżbieta Budzyńska, gosposia, przyjaciółka i powierniczka gwiazdy od lat 80. Słyszał o niej każdy, kto poznał Violettę Villas. Jednak to, co działo się w ich wspólnym życiu, wciąż w ogromnej mierze pozostaje tajemnicą, choć powtarzające się pogłoski były wręcz przerażające.
Od garderobianej do spadkobierczyni
Budzyńska swoją wieloletnią „karierę” u boku artystki zaczynała jako jej garderobiana. To prawdopodobnie wtedy się zaprzyjaźniły. Kiedy zamieszkały obie w Lewinie Kłodzkim, po wsi szybko zaczęły rozchodzić się plotki, że Villas jest więźniem własnej gospodyni, która poi ją alkoholem. W 2006 roku artystka trafiła do szpitala psychiatrycznego. Odwiedził ją wtedy jej jedyny syn, Krzysztof. Po jego wizycie Villas oskarżyła syna, że chce ją zamknąć w szpitalu. Spisała wtedy nowy testament, wydziedziczyła go, a wszystko zapisała właśnie Elżbiecie Budzyńskiej.
Violetta Villas została znaleziona martwa w swoim domu w Lewinie Kłodzkim 5 grudnia 2011. Policja uznała, że zgon nastąpił z przyczyn naturalnych, ale prokuratura miała wątpliwości. Podejrzenia wzbudziły warunki sanitarne, w jakich żyła piosenkarka i wygląd jej zwłok. Na ciele Villas znajdowały się m.in. odleżyny i krwiaki. Sekcja zwłok nie wskazała jednoznacznej przyczyny śmierci artystki, ale ujawniono, że jej odejście poprzedzała kilkunastogodzinna agonia.
Zaczęło się dochodzenie, które miało odpowiedzieć na pytanie, czy i w jakiej mierze przyczyniła się do tego Budzyńska. Ostatecznie oskarżono ją o nieudzielenie pomocy, za co w 2015 roku została skazana na 10 miesięcy więzienia. Natomiast w 2019 r. kobieta usłyszała wyrok półtora roku bezwzględnego więzienia za psychiczne i fizyczne znęcanie się nad artystką. W 2020 r. sąd orzekł dodatkowo, że rodzinna posiadłość Violetty Villas, prawa autorskie i wykonawcze do spuścizny po artystce należą się jej synowi, Krzysztofowi Gospodarkowi. Budzyńska nigdy nie pogodziła się z wyrokiem. „Ja szanowałam panią Violettę. Pani Violetta mnie. Nam było dobrze” – mówiła dziennikarzom.
Choć od śmierci Violetty Villas minęło niemal 11 lat, nie znalazł się nikt, kto zadbałby o pamięć o niej. A przecież jest dla polskiej wokalistyki ikoną, niemal jak Marilyn Monroe dla Hollywood. Zarówno polskie władze, jak i branża muzyczna zachowują się tak, jakby się wstydzili artystki. Pamiętają o niej jedynie najwierniejsi fani, którzy na grobie Villas na warszawskich Powązkach zapalają znicze. A przecież zasługuje na wiele więcej.
Małgorzata Matuszewska