„Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinie śmierci naszej. Amen”. Czy w Warszawie, czy na Górnym Śląsku, na Podhalu czy Podlasiu, w październikowe wieczory owija Polskę głos modlitwy różańcowej płynącej przez głośniki kościołów. Spokojny, miarowy rytm, z wyczuwalnym zaangażowaniem modlących się ludzi. Na szczęście nie tylko jeszcze starszych. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, są też osoby w średnim wieku, młodzi, a także dzieci, wciąż gotowe do zbierania codziennych naklejek, z których na końcu miesiąca powstanie obraz. Wychodzony, a raczej wymodlony codziennym różańcem. Oto pejzaż naszej polskiej pobożności, która, Bogu dzięki, wciąż jeszcze żyje i której nie można bagatelizować ani ośmieszać. Ona jest ważna, kształtuje ducha, dodaje siły, łączy ludzi miedzy sobą. Tak, jest szczera i autentyczna.
Idę ulicą, mijam ludzi, w zależności o jakiej porze dnia. Rano idących szybkim krokiem na komunikację w kierunku pracy. W tym samym czasie grupy młodzieży i dzieci zmierzają w kierunku szkół. Autobusy i tramwaje miejskie, a także pociągi podmiejskie zatłoczone. Nic nowego, zawsze tak było. Nieco później na ulice wychodzi starsze pokolenie. Idą przeważnie do sklepów, w załatwieniach sprawunków, na targowisko, do lekarzy. Mają na to czas. Zatrzymują się, spotykając znajomych, wymieniają wiadomości. Później robi się trochę cicho i pustawo, by w końcu wylała się rzeka popołudniowych powrotów do domu. W końcu nadchodzi wieczór. W miastach część ludzi wychodzi na posiady towarzyskie w ogródkach, na spacery z pieskiem, na wioskach życie toczy się w domach. Nie zawsze to wszystko jest jednak takie sielankowe, to tylko namalowany obraz codzienności, a życie w jego głębi jest bardzo różnorodne i często trudne, a wręcz tragiczne. Jest to wiadome każdemu.
Kiedy jednak raz po raz zagląda się do ojczystego kraju, nie trudno zauważyć, jak bardzo życie się w nim zmienia. Zmieniają się ludzie, sposób ich bycia i życia. Tym jednak, co do niezmiennych spraw należy, jest coś, co kiedyś zarezerwowane było dla elit, a dziś stało się bardziej powszechne, coś, co pospolicie nazywa się naszym polskim „ą” i „ę”. Tak, polskim, gdyż to w naszym języku obie samogłoski mają swoje miejsce i często są trudne do nauczenia się przez obcokrajowców. Wyróżniają nas zatem nie tylko jednak od innych narodowości, ale także pomiędzy sobą. W jaki sposób? Obserwując zachowania ludzi oraz słuchając ich wypowiedzi, odnoszę wrażenie, że dzisiaj coraz trudniej o zwyczajność. Rozumiem, że epoka życia w globalnej wiosce, wysyłania krótkich komunikatów w formie SMS lub na różnego rodzaju internetowych forach i komunikatorach doprowadziła do powstania swoistego slangu zawierającego zazwyczaj zamerykanizowane skróty i słowa. Jest tego cała masa, a problem nie dotyczy jedynie języka polskiego, gdyż jest równie obecny w innych językach. Ciekawe, co powiedziałby dzisiaj Mikołaj Rej, autor słynnej maksymy: „A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”. Rej nie myślał bynajmniej o gęsiach, ale gęganiem nazywał obowiązującą wówczas łacinę. Cytat ten uświadamia jednak potrzebę pielęgnowania własnej kultury ojczystej z jej językiem.
Tytułowe „ą” i „ę” odnosi się nie tyle do samego języka, ile raczej do sposobu bycia, który prezentujemy wobec siebie i innych. Słuchając czasami nawet publicznych wypowiedzi, odnosi się wrażenie, że wszyscy są dziś bardzo uczeni, pokończyli kilka fakultetów na uniwersytetach i mają ostateczne zdanie w niemal każdej sytuacji. Często jednak brak im świadomości, że taka postawa jest tylko próbą, nieudolna zresztą, popisania się przed innymi. Jest w tym jakaś manifestacja pychy oraz ucieczki przed prawdą, że wiele mi brakuje, że ostatnią książkę miałem w ręku bardzo dawno, że nie rozmyślam, a jedynie powtarzam czyjeś poglądy. Najważniejsze jest to, aby zamanifestować swoją wyższość nad innymi, gdyż na przykład mam świadomość, że powodzi mi się lepiej. Smutne są sytuacje wstydu dotyczącego miejsca pochodzenia, rodziny. Żenujące jest udawanie, że oto jestem „naj”, gdyż często z zadartym nosem akcentuję przysłowiowe „ą” i „ę”.
Poczucie wyższości, bycia lepszym, inteligentniejszym, niestety nie zawsze idą w parze z rzeczywistością. Można mieszkać w Chicago, Nowym Jorku, Warszawie, ale to naprawdę nic jeszcze nie znaczy. Trzeba być sobą, zwyczajnie. Ludzie naprawdę wielcy, mający wysoki iloraz inteligencji, a przede wszystkim wysoką kulturę osobistą, nie manifestują tego. Mądrość jest źródłem ich działania i kreuje styl bycia. Św. Jan Paweł II, nazywany „wielkim”, był niezwykle mądrym człowiekiem o bardzo wysokiej kulturze. A każdy, kto miał okazje się z nim spotkać, mówił, że czuł się, jakby stał obok równego sobie. Sam papież nie wstydził się swojego pochodzenia, języka, tradycji polskich, śpiewów. Był przede wszystkim człowiekiem, dla którego samogłoski „ą” i „ę” były częścią całego alfabetu, a nie wyrazem zadartego nosa. Dla niego liczył się każdy człowiek takim, jakim był, stworzony na obraz i podobieństwo Stwórcy. I to bez wątpienia jest jedna z cech wielkości Jana Pawła II. Czemu zatem wielu ludziom jest tak trudno być zwyczajnymi, „normalnymi”? Czyżby to lęk, jedna z masek, mechanizm obronny przed innymi i światem? Ta ciągła potrzeba gry i udawania kogoś, kim nie jestem? To podkreślanie bycia „naj”, choć daleko mi do tego?
Chrześcijaństwo uczy pokory, czyli akceptacji siebie w pełni. Swoich silnych i słabych stron, bycia bez maski i traktowania innych tak samo, z akceptacją i zrozumieniem. Z serdecznością. Gdyby tak inni wiedzieli, co kryje się za tymi maskami w rzeczywistości i jakimi jesteśmy bez akcentowania „ą” i „ę”? Pewnie wielu nie wiedziałoby, gdzie się schować. Dobrze zatem jest być sobą, po prostu i aż sobą, zwyczajnym. Śmieszy mnie i smuci zarazem, kiedy na lotnisku widzę akcje autorstwa moich rodaków wracających z jakiegoś kraju na świecie, gdyż albo tam mieszkają, albo byli na wakacjach. Tak sobie nie raz myślę, czy nie lepiej być po prostu sobą i czasem zamilknąć, uśmiechnąć się, być? Och, to nasze „ą” i „ę”… Niech wróci na swoje miejsce, a nie wybija się przed szereg. Bo i po co?
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.