Gubernatorzy Teksasu i Arizony Greg Abbott i Doug Ducey, a ostatnio także gospodarz Florydy Ron DeSantis, przyciągnęli uwagę Ameryki (i nie tylko), wysyłając nieudokumentowanych migrantów do „niebieskich”, liberalnych stanów i miast, w których dominują Demokraci. Po kraju, z południa na północ, autokary przewiozły już w ten sposób ponad 10 tys. osób.
Republikańscy politycy twierdzą, że obecność cudzoziemców przekraczających południową granicę jest dla ich stanów ogromnym obciążeniem. A skoro Demokraci popierają projekty uregulowania statusu nieudokumentowanych imigrantów, to powinni się zająć także ludźmi docierającymi do USA z Południa w stanach, w których rządzą – twierdzą gubernatorzy. W tle mamy jednak kampanię wyborczą i walkę o każdy głos, aby zapewnić sobie kontrolę nad Kongresem na kolejne dwa lata.
31 sierpnia do Chicago przyjechał pierwszy autobus z migrantami wysłany przez gubernatora Abbotta. Do 24 września do Wietrznego Miasta dotarło tą drogą prawie 1200 osób. Podobne konwoje docierały i docierają do takich miast jak Waszyngton DC i Nowy Jork, gdzie tworzone są namiotowe miasta, w których udziela się pomocy imigrantom. Największą uwagę mediów przyciągnęło jednak wysłanie samolotami 50 imigrantów z Wenezueli na wyspę Martha’s Vineyard w Massachusetts, uważanej za zagłębie milionerów liberalnego Wschodniego Wybrzeża. Za ten przelot czarterami zapłacił stan Floryda. Demokraci i organizacje broniące praw imigrantów twierdzą, że imigranci traktowani są przedmiotowo i są przewożeni jak żywy towar w celu osiągnięcia politycznych korzyści. Republikanie i prawicowe media nie pozostają dłużni. Macie to, o co prosicie – brzmi ich narracja skierowana do Demokratów.
Kto wspiera transporty
Transporty imigrantów wzbudziły wiele kontrowersji. Trudno bowiem twierdzić, że problem zabezpieczenia południowej granicy USA nie istnieje. Zarówno w pogranicznych stanach, jak i wewnątrz USA, gdzie w wielkich miastach organizowane są akcje pomocy z udziałem władz lokalnych i organizacji pozarządowych, trudno nadążyć za napływem migrantów z Ameryki Środkowej. W tym roku budżetowym, który kończy się 30 września, po raz pierwszy w historii liczba osób zatrzymanych na granicy przekroczyła 2 miliony.
Odsyłanie migrantów z pogranicznych stanów w głąb kraju – do miast-sanktuariów i „niebieskich” stanów ma – według Republikanów – zwrócić uwagę na problem. Jest w tym także niewątpliwy cel polityczny. Wskazywanie na imigrantów jako na wielki niezałatwiony problem demokratycznej administracji leży w interesie opozycji, dążącej do odzyskania większości w Kongresie po listopadowych wyborach. I tu Republikanie mogą mówić o sukcesie. Lansowana przez prawą stronę narracja o „otwartych granicach”, przez które imigranci przedostają się do USA jak przez sito, przebiła się do świadomości społecznej. I to pomimo faktów, że na granicy z Meksykiem wciąż obowiązują restrykcyjne rozporządzenia wprowadzone za czasów Donalda Trumpa. Dowodem mogą być wyniki sondażu opinii publicznej przeprowadzonych na zlecenie CBS/YouGov, z którego wynika, że 51 proc. zarejestrowanych wyborców popiera wysyłanie imigrantów do miast rządzonych przez Demokratów. Z takimi praktykami nie zgadza się 49 proc., czyli statystycznie mniejszość badanych. Co więcej, 88 proc. z tych, którzy popierają działania gubernatorów z „czerwonych” stanów, uważa, że jest to właściwa metoda zwrócenia uwagi na problem nielegalnej imigracji.
Już jednak bliższe przyjrzenie się tym liczbom potwierdza, że opinie pokrywają się z linią partyjnych podziałów. Wysyłanie migrantów do „niebieskich stanów” popiera tylko 20 proc. Demokratów i aż 87 proc. Republikanów. Wśród wyborców niezależnych przeciwnicy praktyk gubernatorów mają niewielką przewagę nad zwolennikami: 52 do 48 procent. Dla pełni obrazu warto przypomnieć także wyniki innych badań. Od lat Amerykanie badani przez konserwatywny Pew Research Center w ogromnej większości opowiadają się za uregulowaniem statusu Dreamersów, czyli dzieci wwiezionych przez rodziców do USA. Nieco mniejszy odsetek, ale ciągle większość badanych, chce legalizacji nieudokumentowanych cudzoziemców mieszkających w Stanach od dłuższego czasu.
Apele i rzeczywistość
Gubernator Massachusetts Charlie Baker, który o musiał ostatnio radzić sobie z kryzysem na Martha’s vineyard, wezwał Kongres do reformy wadliwie funkcjonującego systemu imigracyjnego. Po drugiej stronie mamy takie inicjatywy jak projekt senatora z Missouri Josha Hawleya, który chce przyznać stanom prerogatywy do egzekwowania prawa federalnego. Zgłoszona w izbie wyższej legislacja dawałaby stanom prawo do przeprowadzania operacji deportacyjnych. Inicjatywa nie ma żadnych szans na wejście w życie, bo nie uzyskałaby większości w Kongresie, a nawet gdyby niemożliwe stało się możliwym, nie przeszłaby przez weto prezydenta. Gdyby nawet i to się stało, sądy uznałyby ją za niekonstytucyjną. Ruch sen. Hawleya ma jednak polityczny sens w kontekście listopadowych wyborów. „Ekstremalna polityka otwartych granic administracji Bidena ma zgubny wpływ na mieszkańców Missouri i cały kraj. Stany dysponują ograniczonymi środkami reagowania w okresie rekordowych i nielegalnych przekroczeń granicy” – czytamy w oświadczeniu Hawleya.
Jak widać, polityczny spór o imigrację jest zredukowany do politycznych ram kampanii i wyboru między „niebieskimi” a „czerwonymi” kandydatami do Kongresu, władz stanowych różnego szczebla i władz lokalnych. W atmosferze wyborczych haseł, chwytliwych memów i tweetów oraz wzajemnych oskarżeń trudno o racjonalną debatę i poszukiwanie kompromisowych rozwiązań. Trudno więc oczekiwać jakiegokolwiek przełomu przed 8 listopada.
Tymczasem sytuacja w Ameryce Środkowej i Południowej nie wróży zmniejszenia naporu na południową granicę. Można więc tylko mieć nadzieję, że po wyborach Kongres kolejnej kadencji będzie szukał racjonalnych rozwiązań i kompromisowych rozwiązań, które zarówno zwiększą bezpieczeństwo południowej granicy, jak i rozwiążą problem nielegalnej imigracji. Ostatnią dużą reformę w tej sprawie przyjęto w 1986 roku, gdy Ameryką rządził… Ronald Reagan, który nie przypadkiem był Republikaninem. Ostatnią rzeczywistą szansę na kolejną reformę (zabrakło 1 głosowania) zaprzepaszczono w 2008 roku, za rządów innego przedstawiciela GOP George’a W. Busha. Wówczas znalezienie politycznego kompromisu wydawało się sprawą realną. Po kolejnej dekadzie zasypanie przepaści między dwoma obozami politycznymi to prawdziwa mission impossible.
Jolanta Telega[email protected]