„Nie odmawiam pacierza” to częsty problem, z którym borykają się wierzący w Boga katolicy. Tak, dla wielu to problem, który urasta do rangi grzechu. Jest przecież codziennie tak dużo do zrobienia, tyle zajęć i planów, a do tego ciągły brak czasu i gonitwa. Rano trzeba wstać, zacząć nowy dzień, później praca, dom i w końcu pojawia się zmęczenie, które raczej nie nastraja do modlitwy. A w kościele tak często przypominają o tym, że trzeba się modlić i czujemy wtedy to napięcie, że czegoś znów nie dopełniłem. A czy ksiądz ma problem z pacierzem? Z modlitwą? Tak, ma. A czemuż miałby nie mieć? Jest takim samym śmiertelnikiem, często kuszonym do tego, by nie mieć czasu i chęci do modlitwy. Może jeszcze idzie mu jakoś z pacierzem, odmówi jakąś część brewiarza, choć powinien wszystko to, co jest wyznaczone na dany dzień, bo do tego się publicznie zobowiązał, odprawi mszę świętą, odmówi różaniec, może nawet jeszcze Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Odmówi, odprawi, ale czy się tak naprawdę modli?
Modlitwa jest spotkaniem, rozmową, intymnością. Jest czymś, co potrzebuje czasu. Nie ma się być z kimś lub kochać w pośpiechu. Jest taka modlitwa w aplikacji „Modlitwa w drodze”. Wielu z niej korzysta. Ale to „w drodze” znaczy, że wcześniej jest w sercu. Niosę w nim kogoś, kogo kocham, na kim mi zależy, kto jest wpisany w to serce. Dlatego, nawet kiedy jestem daleko, kiedy idę do pracy lub jestem zabiegany, pamiętam o tej osobie. Inaczej jest wtedy, kiedy przypominam sobie o tym kimś tylko raz na jakiś czas, od niechcenia, przy okazji. Wtedy to już nie to samo. Nie ma intymności, brak chęci i radości spotkania. Jest tylko coraz bardziej przykry obowiązek do spełnienia, który z czasem staje się ciężarem. A w końcu przychodzi uwolnienie od niego. Coraz dłuższe dni bez spotkania, brak tematów do rozmów i przede wszystkim tej chęci intymnego bycia.
W domu zakonnym, w którym od dwudziestu kilku dni mieszkam, przechodzę wiele razy obok otwartych drzwi kaplicy. Zawsze się pokłonię, przyklęknę, czasem uderzam się w pierś i mówię: „Dzień dobry, Panie Jezu”, „Dobranoc”, „Zmiłuj się nade mną”, „Jestem”, „Ufam Tobie”, „Kocham Cię”. I czuję, jak te króciutkie, ale szczere wyznania są wtedy moją modlitwą, krótkim SMS-em lub tekstem po naszemu. Wtedy na więcej mnie nie stać, bo jestem w biegu, bo dzwoni telefon, bo ktoś czeka przy drzwiach albo trzeba jechać na zakupy. Czuję jednak i wiem, kiedy przychodzi odpowiedź. Nie zawsze w tej samej sekundzie, czasem trochę później. Jednak czuję i wiem to, że On, mój Pan, mnie kocha. Nawet jeśli mnie wydaje się, że jestem Mu mało albo wcale niewierny. Kiedy jednak powiem sobie: Stop! Zostawiam na chwilę wszystko i idę, żeby sobie trochę posiedzieć przed Nim w pustej kaplicy, kościele, przed wystawionym w Najświętszym Sakramencie, to są to chwile, kiedy tak zwyczajnie przytulam się do Niego, oddając Mu siebie z tym wszystkim, czym teraz żyję. I nie tylko siebie, bo przecież zawsze jest tak wiele ludzi i spraw, które mu chcę przynieść.
„Za Annę”, „za Wojciecha”, „za mamę”, „o zdrowie dla…”, „o szczęśliwą operację”, „o znalezienie pracy”, „o pomoc w rozwiązaniu trudności”. Można mnożyć to wszystko, za czym kryją się ludzkie smutki, trudności, nieszczęścia. Nie tylko te powierzane, ale też te dostrzeżone, choćby w oglądanych informacjach ze świata. Przyjść i zostawić. A czasami i to jest chyba najpiękniejsze, przyjść samemu ze sobą, takim, jakim się teraz jest, bez wybielania lub ściemniania czegokolwiek. Pobyć, nie licząc czasu i nie nastawiając alarmu w telefonie. Bo w modlitwie chodzi o miłość, a jeśli jest ona prawdziwa, jest bezinteresowna. W miłości ważna jest też pamięć. To prawda, nieraz brakuje czasu albo po prostu chęci, jest dużo wszystkiego i może być często. Mój przyjaciel poradził mi, żeby się nie katować, że coś znowu nie wyszło. Nie wyszło dzisiaj, nie znaczy, że jutro będzie to samo. Może tak, ale może nie.
Kiedy mam takie chwile trudne i chciałbym wyznać, że „nie odmawiałem pacierza”, bo coś wyskoczyło, albo po prostu brakowało mi siły, to widzę, jak po krótkim czasie przychodzi głód, żeby się znowu pomodlić, tak po prostu. Biorę wtedy mój stary brewiarz i dotykam kartek zadrukowanych modlitwami z miłością. Czuję, jak pomiędzy wersety wpisuje się wszystko to, co jest teraz ważne, a także to, co jest trudne i słabe, i nie wyszło. Wpisuje się także wdzięczność i radość za sukces i powodzenie. Wszystko i wszyscy, którzy są mi bliscy, albo prosili o to, żebym pamiętał. I wiem wtedy, że wracam. Ponieważ bardzo tego chcę.
Piszę o tym, bo wiem, jak wielu naprawdę przeżywa rozłąkę z Bogiem i brak modlitwy. Chyba jednak jest tak, że ta rozłąka bywa najlepszym lekarstwem, budzi na nowo miłość i zbliża jeszcze bardziej niż wcześniej. I wtedy przechodzi na głębsze poziomy, staje się bardziej intymna, bardziej byciem niż mówieniem, bardziej słuchaniem. Dlatego nie warto się zniechęcać czy katować. Jeśli jest myśl i pamięć oraz refleksja prowadząca do wyznania: „Nie odmawiałem pacierza”, to naprawdę nie jest źle. Mogłoby być znacznie gorzej.
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.