Kilka tysięcy odzyskanych kilometrów kwadratowych terytorium, porzucone góry sprzętu wojskowego, sukces militarny, który zaskoczył nawet ekspertów – to rezultat ukraińskiej kontrofensywy przeprowadzonej na wschodzie tego kraju. Czy to przełom? Zapewne nie, ale po wrześniowej operacji inaczej będziemy patrzeć na tę wojnę.
Ukraińcy uderzyli na dwóch kierunkach – na południu i na wschodzie kraju. I właśnie na tym drugim odcinku frontu odnieśli największe sukcesy. Uderzenie w miejscu, gdzie linia obrony Rosjan była stosunkowo najsłabsza, a oddziały wojskowe gorzej wyszkolone do walki frontowej przyniosły zaskakująco dobre rezultaty. Tempo ukraińskiej kontrofensywy zaskoczyło nawet Pentagon, który miał przecież swój udział w planowaniu operacji i dostarcza zaatakowanym danych wywiadowczych. Zdumienia nie ukrywają także politycy w zachodniej Europie.
Jak ocenił Instytut Badań nad Wojną (ISW), który dokładnie analizuje przebieg konfliktu, sukces był tak znaczny, że zmusił rosyjską propagandę do zmiany tonu, a władze na Kremlu do zmiany planów. Władimir Putin musiał odwołać pseudoreferenda na zajętych obszarach samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej, Ługańskiej Republiki Ludowej oraz okupowanych części obwodu zaporoskiego, charkowskiego i chersońskiego. Moskwa musiała też przyznać się do porażki, nie mogąc już uzasadniać znacznych strat terytorialnych gestem dobrej woli lub planami skoncentrowania uwagi na innym regionie. W pomrukach kremlowskiej machiny dezinformacyjnej wyczuć można także próby przesunięcia odpowiedzialności za klęski z Władimira Putina na dowództwo wojskowe. Nic dziwnego – w części społeczeństwa rosyjskiego narasta świadomość, że prezydent nie zrobił wystarczająco dużo by wygrać wojnę, a właściwie „specjalną operację wojskową” przeciwko Ukrainie, która miała się zakończyć w ciągu kilku dni. W miarę jak rośnie liczba ofiar wśród Rosjan, narastać będzie także niechęć wobec samego konfliktu. Utrudnia to podjęcie decyzji o ewentualnej mobilizacji, która mogłaby doprowadzić do liczbowego zwiększenia rosyjskich oddziałów na froncie. Obowiązkowy pobór na wojnę na Ukrainie nie przysporzyłby popularności Putinowi, pogłębiłby także problemy gospodarcze, bo odchodzących do wojska trzeba by było kimś zastąpić.
W chwili gdy piszę te słowa „kontrofensywa we wschodniej części obwodu charkowskiego nadal osłabia siły rosyjskie i zagraża rosyjskiej artylerii i obronie przeciwlotniczej” (ocena ISW). Miarą desperacji Kremla są ataki Rosji na obiekty cywilne i kluczowe obiekty infrastruktury krytycznej (zapory wodne, elektrownie etc.) mające znamiona ślepego odwetu za porażkę na wschodzie oraz za systematyczne niszczenie przez Ukraińców składów amunicji oraz dróg zaopatrzenia na innych odcinkach frontu.
Na długotrwałe skutki ostatnich wydarzeń trzeba będzie jeszcze poczekać. Być może przez całą zimę, bo już wkrótce pogoda może uniemożliwić prowadzenie aktywnych działań. Nadal w opinii wojskowych żadna ze stron nie dysponuje siłami, które pozwoliłyby na zwycięskie zakończenie wojny. Skala i tempo ukraińskiego natarcia pokazały jednak, że pomoc sprzętowa i wsparcie wywiadowcze Zachodu przynosi wymierne efekty. To z pewnością będzie stanowiło zachętę do dalszego zaopatrywania walczących Ukraińców w nowoczesną broń i amunicję.
Kontrofensywa była potrzebna samym Ukraińcom, którzy przez poprzednie miesiące powoli, ale systematycznie tracili terytorium na wybranych przez Rosję kierunkach. Wołodymyr Zełenski chciał pokazać swoim rodakom, że walka z rosyjskim najeźdźcą może zostać wygrana, a zagrabione ziemie można szybko odzyskać.
Na długofalowe skutki ostatnich wydarzeń trzeba będzie jeszcze poczekać. Z wypowiedzi Białego Domu, polityków Zachodu oraz ekspertów wynika, że nadal trzeba być przygotowanym na długi konflikt. O ileż jednak przyjemniej szuka się oznak przełomu w konflikcie, mając świadomość, że to napadnięty, a nie agresor odnosi wymierne sukcesy. Kontrofensywy takie, jak ta pod Iziumem, wpłyną także na ton negocjacji, kiedy już politycy, a nie wojskowi zdecydują się na rozmowy o zakończeniu wojny.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.