Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 16:38
Reklama KD Market
Reklama

Wieczni tułacze

Latający Holender to straszliwy statek widmo, którego załoga została skazana na wieczną tułaczkę po bezmiarach mórz i oceanów za grzechy swego kapitana. Kiedy dojrzysz Latającego Holendra, wiedz, że jest to nieomylny znak rychłej zguby, jaka cię czeka. Tak, mniej więcej, można streścić XVII-wieczne legendy o bezpańskich statkach napotkanych na morzach...

Morskie legendy

Jedną z bardziej znanych legend była opowieść o odważnym żeglarzu, kapitanie van Straatenie. Ośmielił się wypłynąć w morze w Wielki Piątek i przysiągł, że mimo straszliwego sztormu opłynie Przylądek Horn. Przylądek ten, będący jak gdyby słupem granicznym pomiędzy Atlantykiem a Oceanem Spokojnym, od wieków cieszył się u marynarzy bardzo złą sławą. W tym rejonie jest wiele podwodnych skał i co najmniej trzysta dni w roku szaleją potężne sztormy. Jako pierwszy opłynął Przylądek Horn słynny korsarz Francis Drake – w 1578 roku. Po nim niewielu kapitanów powtórzyło ten wyczyn.

Zuchwałość, na jaką się zdobył kapitan van Straaten, nie uszła mu bezkarnie. Na wieki pozostał w morskim żywiole. On i jego statek bezustannie krążą po oceanach w oczekiwaniu dnia Sądu Ostatecznego. Kiedy ten nieszczęśnik spotyka na morzu inny statek, każe swoim widmowym marynarzom spuścić szalupę i podpłynąć do napotkanej jednostki. Proszą o zabranie listów zaadresowanych do ludzi, którzy już od dawna nie żyją. Przesąd nakazuje, aby takie listy natychmiast przybić do masztu. Pod żadnym pozorem nie wolno ich czytać, jeśli nie chce się wylądować na morskim dnie.

Inny śmiałek nazywał się van der Decken. On również poprzysiągł, że podczas sztormu opłynie Przylądek Horn. Ocean srożył się przez wiele dni. Marynarze narzekali, a kapitan van der Decken spokojnie palił fajkę i popijał piwo. Jeśli któryś z marynarzy próbował się buntować, kapitan wyrzucał go za burtę. W pewnej chwili na pokładzie statku pojawił się Duch Święty. Kapitan wystrzelił do niego z pistoletu, lecz tylko przestrzelił sobie rękę. Za ten czyn został skazany na wieczną tułaczkę wokół Przylądka Horn.

Zemsta szatana

Ciekawe, że legendy o Latających Holendrach wcale nie są rodem z Niderlandów. Wcześniej podobne opowieści powstały w Anglii. W jednej z nich występuje kapitan Bernard Fock. Na swoim statku kazał wzmocnić maszty żelaznymi kotwami i kilkakrotnie zwiększył powierzchnię żagli. Pływał tak szybko, że trasę z Anglii do Bombaju w Indiach pokonywał w rekordowym wówczas czasie – 90 dni. Takie wyczyny nie spodobały się z kolei szatanowi i ten skazał Focka na wieczną tułaczkę po oceanie pomiędzy Przylądkiem Dobrej Nadziei a Przylądkiem Horn.

Hiszpańska legenda o Latającym Holendrze opowiada o synu wielkiego granda Lopeza d’Arandy. Młodzieniec wracał z Peru do Hiszpanii z piękną narzeczoną i wieloma skrzyniami złota. Załoga statku, skuszona ogromnym bogactwem, zamordowała młodą parę. Ta zbrodnia została ukarana przez Boga. Marynarze zamienili się w widma, a statek w wiecznego tułacza po oceanach.

Legend o Latających Holendrach jest bez liku. Popularne były zwłaszcza w krajach, gdzie żeglarstwo od wieków stanowiło o ich istnieniu i sile: Holandii, Anglii, Hiszpanii, Portugalii.

Prawdziwe statki widma

Od dawna wiadomo, że w każdej, nawet najbardziej fantastycznej legendzie, niemal zawsze kryje się jakaś cząstka prawdy. Także opowieści o Latających Holendrach nie są tylko wytworem wybujałej wyobraźni marynarzy.

Historia zna bardzo wiele przypadków, kiedy to napotykano na pełnym morzu żaglowce płynące bez załogi, niby statki widma. Ale to były prawdziwe Latające Holendry. Te bezpańskie statki stały się z czasem niebezpieczną plagą na morzach. Zderzenie w nocy z na wpół zatopionym wrakiem, nie mającym żadnych świateł, było równoznaczne z pójściem na dno.

Towarzystwo Ubezpieczeniowe Lloyda tylko w ciągu dwóch lat – 1891-1893 – otrzymało prawie 2 tysiące oficjalnych raportów o napotkaniu na pełnym morzu statku widma. Katastrofy wskutek zderzeń z takimi statkami zdarzały się coraz częściej. Straty były coraz większe. Więc za rządów prezydenta Clevelanda zwołano w Stanach Zjednoczonych międzynarodową konferencję, w której wzięły udział wszystkie największe potęgi morskie. Na konferencji zapadł wyrok: z Latającymi Holendrami trzeba prowadzić bezpardonową walkę, niszczyć je, zatapiać. I tak robiono. Statki bez załóg niszczono pociskami z dział pokładowych. Wysadzano w powietrze ładunkami wybuchowymi. W ostateczności taranowano.

Na przełomie XIX i XX wieku w dziennikach pokładowych wielu statków aż roi się od zapisków o spotkaniach z Latającymi Holendrami. Dzienniki były prowadzone przez doświadczonych i wcale nie zabobonnych kapitanów. Ich obserwacje były wiarygodne.

Opuszczone przez załogi, podziurawione lub wypalone wraki żaglowców nie zawsze szły na dno. Zwłaszcza jeśli wyładowane były na przykład drewnem balsamowym lub innymi lekkimi towarami. Niektóre przeżywały na wodzie długie lata. Według danych amerykańskich w 1881 roku katastrofie uległo 2193 statków. Z tego 101 zaginęło bez wieści.

Szkielety w kajutach

W 1890 roku angielski trójmasztowiec Marlborough wypłynął z Nowej Zelandii do Anglii. Na pokładzie było 23 marynarzy, kilku pasażerów, ładunek wełny i mrożonej baraniny. Ostatni raz żaglowiec widziano w pobliżu Przylądka Horn. Statek nie przybył do portu przeznaczenia. Wszelki słuch o nim zaginął. Uznano, że to jeszcze jedna ofiara tych groźnych wód.

Odnalazł się po ćwierć wieku. Marynarze innego angielskiego statku dostrzegli go w Cieśninie Magellana. Wszyscy zgodnie oświadczyli, że Marlborough płynął pod żaglami, przy sprzyjającym wietrze. Gdy podpłynęli do niego szalupami i weszli na pokład, zastali statek niemal w idealnym porządku. Tylko ludzkie szkielety znajdowały się w kajutach. Nie dało się ustalić, dlaczego załoga zginęła. Dziennik pokładowy był tak zapleśniały, że nie można było nic odczytać. W annałach kronik morskich Marlborough został uwieczniony jako jeszcze jeden Latający Holender.

Dokoła świata bez załogi

W 1893 roku amerykański szkuner Star wypłynął z Aleutów w kierunku Hawajów. Żaglowiec był załadowany drewnem i futrami. Na Pacyfiku, w pobliżu wyspy Midway, wystająca rafa koralowa rozpruła dno statku. Star osiadł na skałach. Załoga, nie widząc ratunku dla statku, szybko opuściła go w szalupach. Wkrótce została uratowana przez amerykański statek handlowy.

Miesiąc później kapitan amerykańskiego żaglowca Doon, który zawinął do portu w San Francisco, oświadczył, że widział szkuner Star w odległości 400 mil od wybrzeży San Francisco. Nikt mu nie uwierzył, chociaż jego zeznanie potwierdzili marynarze z załogi Doona.

Minęło kilka miesięcy i Star znowu został dostrzeżony. Tym razem z latarni morskiej na wyspie Funning. Po kolejnych czterech miesiącach szkuner zobaczono z pokładu norweskiego żaglowca w pobliżu wyspy Hull w archipelagu Feniks. Później wszelki słuch po nim zaginął. Aż po trzech latach od katastrofy znowu go dostrzeżono. I to gdzie! Star osiadł na tej samej rafie w pobliżu Midway, na której został porzucony przez załogę. Żaglowiec odbył pełny rejs, bez załogi, dokoła świata.

Tragedia Kǿbenhavn

W XX wieku również zdarzały się rzeczy dziwne i tragiczne. W 1928 roku duński żaglowiec szkolny Kǿbenhavn wypłynął z portu w Buenos Aires. Miał kontynuować podróż dokoła świata. Na pokładzie żaglowca znajdowała się doskonale przygotowana załoga oraz 60 kadetów, wychowanków duńskiej szkoły morskiej. Po przebyciu 400 mil kapitan radiotelegramem poinformował, że rejs przebiega normalnie i na statku wszystko jest w porządku. Była to ostatnia wiadomość, jaka nadeszła z Kǿbenhavna.

Później napływało wiele informacji o napotkaniu statku szkoleniowego. Widziano go w różnych zakątkach Atlantyku. Statek płynął pod pełnymi żaglami, ale na pokładzie nie było widać żywej duszy.

W 1929 roku mieszkańcy wyspy Tristan da Cunha, znajdującej się na Atlantyku w połowie drogi między Brazylią a Przylądkiem Dobrej Nadziei, dostrzegli wspaniały żaglowiec. Był na tyle blisko, iż mogli zaobserwować, że na pokładzie nie ma nikogo. Statek miał szeroki, biały pas ciągnący się wzdłuż burty. To było cechą charakterystyczną wszystkich statków szkolnych. I to pozwalało przypuszczać, że wyspiarze widzieli zaginiony Kǿbenhavn.

W tym samym roku nadeszła kolejna informacja. Rybacy z Chile dostrzegli żaglowiec, który przypominał duński statek szkolny. Tym razem nie miał już ani jednego masztu. Kutry ratunkowe natychmiast popłynęły we wskazany przez rybaków rejon. Przeszukały go, lecz nie natrafiły na jakikolwiek ślad Kǿbenhavna.

Światowa i duńska opinia była wstrząśnięta tym wypadkiem. Kǿbenhavn słynął jako jeden z najwspanialszych żaglowców świata. Rodzice zaginionych kadetów wyekwipowali ekspedycję poszukiwawczą. Nie znaleziono choćby szczątków statku. Nigdy nie dowiedziano się, do jakiej tragedii doszło na pokładzie duńskiego statku szkoleniowego i co spowodowało, że został opuszczony przez załogę i kadetów.

Ryszard Sadaj


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama