Kiedy 30 maja 1889 roku ulewne deszcze po raz kolejny nawiedziły położone 60 mil od Pittsburgha miasteczko Johnstown, mieszkańcy wiedzieli, czego się spodziewać. Pobliskie rzeki wylewały tak często, że nikogo już to nie dziwiło. Rankiem następnego dnia ulice miasta były zalane. Przedsiębiorcy przenosili towary, mieszkańcy zabierali meble na wyższe piętra budynków, aby nie zalała ich woda. Nikt nie spodziewał się, że tym razem niewielka powódź zamieni się w niewyobrażalną katastrofę.
Oaza dla bogaczy
Malowniczo położone u podnóża Appalachów miasto Johnstown zostało zbudowane w dolinie rzek Little Conemaugh i Stony Creek. Ich nurty biegły wzdłuż peryferii miasta, by na zachodnim jego krańcu połączyć się w rzekę Conemaugh. Czternaście mil powyżej znajdowała się ogromna tama. W tamtych czasach była to największa w Stanach Zjednoczonych sztuczna zapora, dzięki której udało się stworzyć największy sztuczny zbiornik, Jezioro Conemaugh. Tama była częścią rozległego systemu kanałów, którymi pierwotnie odbywał się transport towarów. Jednak wraz z rozwojem kolei przestał on być używany.
Właściciel, firma Commonwealth of Pennsylvania, sprzedał zaniedbane jezioro wraz z przylegającym terenem prywatnym inwestorom. Oczyszczono i uporządkowano brzegi, a następnie otwarto nad jeziorem prywatny klub dla bogaczy – South Fork Fishing and Hunting Club. Znajdował się tu luksusowy dom klubowy z 47 pokojami. Z dużego ganku członkowie klubu mogli obserwować dwa parowe jachty, które wyruszały na wycieczki. Wielu bywalców klubu wybudowało w pobliżu domki. Przez następne osiem lat letni ośrodek oferował klubowiczom możliwość wędkowania, polowania, uprawiania żeglarstwa i inne możliwości rekreacji.
Inwestorzy zadecydowali o obniżeniu tamy o trzy stopy, między innymi po to, aby ułatwić wędkarzom połowy. Nikt nie przejął się protestami inżynierów, że znacznie zmniejszy to wytrzymałość tamy. Co więcej, system rur i zaworów mających zbierać nadmiar wody został sprzedany na złom. Klub nie miał możliwości obniżenia poziomu wody w jeziorze w razie gwałtownego deszczu. Jednak nikt z jego władz nie przejmował się zagrożeniem, jakie stwarzało to dla położonego poniżej trzydziestotysięcznego Johnstown i dwóch mniejszych miejscowości.
Deszcz, który nawiedził okolicę w ostatnich dniach maja, był wyjątkowo ulewny. Kiedy mieszkańcy miasta przygotowywali się na lokalne, niewielkie podtopienie, na zaporze powyżej trwały gorączkowe prace. Od wczesnego ranka inżynierowie uwijali się, aby uniknąć katastrofy, ponieważ w konstrukcji pojawiały się kolejne pęknięcia. Zatkane gruzem kanały odpływowe nie odprowadzały wody wystarczająco szybko. Jeden z inżynierów widząc, że tama może nie wytrzymać, ruszył konno do pobliskiej wioski South Fork, aby ostrzec jej mieszkańców. Stamtąd zamierzał telegraficznie zaalarmować mieszkańców Johnstown, jednak okazało się, że linie telegraficzne są uszkodzone. Ostrzeżenie nigdy do miasta nie dotarło.
Walka o życie
O godzinie 3.10 po południu ogromna zapora w końcu się poddała. Dwadzieścia milionów ton wody z rykiem runęło w dół. Pędząc z prędkością ponad 40 mil na godzinę, woda zmiatała wszystko na swojej drodze, nie pozostawiając czasu na ucieczkę. Siła wody była tak ogromna, że zabrała po drodze 33 lokomotywy z pobliskiej zajezdni. Niosąc je ze sobą, miażdżyła wszystko po drodze, obracając budynki w perzynę. Tym razem nie pomogło wspinanie się na wyższe kondygnacje – gruz z tamy, lokomotywy, śmieci zgarnięte po drodze, wszystko to wraz z wodą tworzyło śmiertelną broń. Most poniżej miasta zarwał się, a następnie stanął w ogniu. Ci, którym udało się przeżyć, pływając na szczątkach domostw spłonęli w pożarze.
Sześcioletnia Gertrude Quinn Slattery była jedną z tych, którym udało się przeżyć tę niewyobrażalną tragedię. „Wierzyłam, że zostanę uratowana – napisała w swoich wspomnieniach. – Modliłam się, kiedy zauważyłam duży dach płynący w moją stronę z około dwudziestoma osobami na nim. Płakałam i wołałam, aby mi pomogli, ale oczywiście nie mogli tego zrobić. (...) Nagle zobaczyłam, że jakiś mężczyzna podszedł do krawędzi, a inni (...) próbowali go powstrzymać, ale on wciąż wyrywał się i skoczył, zanurzył się w wirującej wodzie i zniknął. Potem pojawiła się jego głowa i widziałam, że patrzy w moim kierunku, a ja wołałam, płakałam i błagałam, żeby do mnie podpłynął. Wciąż zanurzał się pod wodę, czasami traciłam go z oczu tylko po to, by następnym razem zobaczyć go znacznie bliżej mojej tratwy. (...) W końcu dotarł do mnie, podciągnął się na materac. (...) Razem spłynęliśmy w dół rzeki przy akompaniamencie chrupania, zgrzytania, plusku wody, płaczu i jęków wielu osób. Dryfując, zobaczyliśmy mały biały budynek stojący na skraju wody (...). Przy oknie stało dwóch mężczyzn z kijami, starając się ratować pływających ludzi”.
Jednak materac, na którym płynęła Gertrude i jej wybawca, znajdował się o wiele za daleko od budynku, aby mogli dosięgnąć kijów. Mężczyźni w oknie zawołali, aby rzucić im dziewczynkę. Odległość była spora – około 15-20 stóp, ale mężczyzna na materacu postanowił zaryzykować, ratując jej życie.
W powodzi zginęło 2209 ludzi, w tym 99 całych rodzin. Ponad 750 ofiar nigdy nie zostało zidentyfikowanych i spoczywają w Plot of the Unknown na Grandview Cemetery. Ciała odnajdowano nawet w położonym 400 mil dalej Cincinnati aż do roku 1911. Jednak pomimo ogromnej skali katastrofy nie uchwalono żadnych przepisów miejskich, powiatowych czy stanowych, które chroniłyby ludzi przed podobnymi katastrofami w przyszłości.
Złożono pozew przeciwko zarządowi South Fork Fishing and Hunting Club, oskarżając klub o zaniedbanie konserwacji tamy i zmianę jej konstrukcji, która doprowadziła do katastrofy. Jednak, zgodnie z duchem czasu, sądy uznały przerwanie tamy za działanie Boga. Ocalali mieszkańcy nigdy nie otrzymali żadnego odszkodowania za śmierć bliskich i utratę dorobku całego życia.
Maggie Sawicka