Policja w większości krajów oficjalnie zaprzecza, jakoby korzystała z usług jasnowidzów. W Polsce policjanci mają w ogóle zakaz zwracania się o pomoc do jasnowidzów. Jeśli współpracują z nimi, to tylko dlatego, że rodzina ofiary sobie zażyczyła. Ale fakty są takie, że śledczy wielokrotnie sami prosili o pomoc ludzi, których zdolności trudno wytłumaczyć w racjonalny sposób, czyli jasnowidzów, wróżbitów...
Fałszywi prorocy
Oficjalnie śledczy nie przyznają się do tego. Dlaczego? Wyjaśnił to jeden z policjantów: – Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby jakiś sąd albo adwokat podważył nasz materiał dowodowy, ponieważ wierzymy w magię i wróżki.
Komisarz Andrzej Mondry z Centralnego Biura Śledczego Policji publicznie twierdzi, że nie widzi nic zdrożnego we współpracy z jasnowidzami: – Popieram takie działania, ale na pewnych zasadach. Powinny to być osoby sprawdzone, z osiągnięciami. Można się do nich zwracać tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia i wyczerpały się metody policyjne. Jasnowidze bardzo często się mylą, ale jeśli nawet pomogą w jednej sprawie na sto, to i tak dużo.
Polscy policjanci są w kwestii korzystania z jasnowidzów podzieleni. Większość współpracę z nimi traktuje jako stratę czasu. Uważają, że trzeba koncentrować się wyłącznie na dochodzeniu opartym na racjonalnych przesłankach. Inni, jak komisarz Mondry, są zdania, że w sytuacjach beznadziejnych, gdy śledztwo ugrzęzło, trzeba szukać pomocy gdziekolwiek, nawet u jasnowidza.
Statystyki przemawiają na niekorzyść jasnowidzów – niewiele pomagają w śledztwach. Ale one mogą być zaniżone, gdyż wielu policjantów zachowuje dyskrecję, jeśli chodzi o współpracę z jasnowidzami. Dla dobra śledztwa nie chcą wyjawiać, że korzystali z ich usług. Poza tym nie każdy, o którym fama głosi, że jest jasnowidzem, jest nim naprawdę. A na takich zdarza się natrafiać policjantom. Wtedy efekt jest zerowy.
Także i w dziedzinie jasnowidzenia istnieje świat przestępczy. Wiele osób podszywa się pod jasnowidzów, aby wyłudzić pieniądze od zdesperowanych rodziców, którym na przykład zaginęło dziecko.
Najsłynniejszy polski jasnowidz
W polskich medialnych doniesieniach o jasnowidzach najczęściej pojawia się nazwisko Krzysztofa Jackowskiego. To obecnie najsłynniejszy polski jasnowidz. W Internecie co raz pojawiają się jego przepowiednie w rodzaju: „Jesienią Polskę czekają straszne rzeczy” albo: „Trzecia wojna światowa niedługo”. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby to wiedzieć. To tylko kwestia czasu. To może być jesień za dwa lata, a trzecia wojna za trzy lata lub trzydzieści. I przepowiednia się spełni.
Lecz Krzysztof Jackowski ma prawdziwe osiągnięcia w innej dziedzinie. Znajduje ofiary, które straciły życie wskutek, najczęściej, przestępstw. Sam twierdzi, że znalazł siedemset zwłok w ciągu dwudziestu pięciu lat. Przesadza, jest autoreklamiarzem.
Jednak jest bezspornym faktem, że wiele ofiar odnalazł. Potwierdza to – choć oficjalnie nie powinna – policja. Komendant Policji w Gnieźnie napisał w 2005 roku: „Podane przez Pana fakty, dotyczące śmierci zaginionego Adama B., miejsca znajdowania się zwłok oraz charakterystykę terenu i lokalizacji w kompleksie leśnym potwierdziły się. Serdecznie dziękujemy za udzieloną pomoc”.
2007 rok. Komenda Powiatowa w Grodzisku Mazowieckim dziękuje Jackowskiemu za pomoc przy poszukiwaniu zwłok zaginionego Grzegorza K.: „Dzięki Pańskiej pomocy, o którą zwróciła się rodzina, odnaleziono zwłoki zaginionego. Było to możliwe na podstawie podanego przez Pana opisu miejsca, w którym mają znajdować się zwłoki z podaniem jego charakterystycznych elementów. Serdecznie dziękuję za okazaną pomoc”.
Listów tego rodzaju jest więcej. A jeszcze więcej od osób prywatnych. Krzysztof Jackowski nie bierze pieniędzy od policji. Fakt, że znalazł tak wiele ciał ofiar, tylko z pomocą mapy i rzeczy osobistej ofiary, wydaje się świadczyć o tym, że ma niezwykłe, paranormalne zdolności.
Kamień ze Scone
Pierwszą policją na świecie, która skorzystała z usług jasnowidza, był Scotland Yard. W 1950 roku angielska policja szukała złodziei słynnego Kamienia ze Scone, klejnotu koronacyjnego królów Anglii.
Został skradziony z opactwa westminsterskiego. Kamień ze Scone był częścią tronu koronacyjnego króla Edwarda I. Ważył kilkadziesiąt kilogramów. To przestępstwo znalazło się w czołówkach światowej prasy. Z czasem, gdy kamień był wciąż nieodnaleziony, zaczęto wyśmiewać się z londyńskiej policji. Ta, znajdując się w beznadziejnej sytuacji, zwróciła się o pomoc do Holendra Petera Hurkosa.
Hurkos już słynął w swoim kraju z odnajdywania rzeczy, których nikt nie mógł odnaleźć. Na przykład ślubnej obrączki jednej z księżniczek czy złotego, pamiątkowego zegarka bankiera. W pałacu księżniczki pokazał palcem na jednego z lokajów, najbardziej zaufanego – obrączkę znaleziono w jego zimowym bucie. Zegarek znalazł w jednej z antycznych waz bankiera – nie wiadomo, jak tam się znalazł. Rozpisywały się o tym gazety.
Peter Hurkos, niczym niewyróżniający się mieszkaniec Dordrechtu, w wieku trzydziestu lat spadł z drabiny podczas malowania domu. Doznał niebezpiecznego urazu głowy. Był w śpiączce przez kilkanaście dni. Kiedy się obudził, zaczął widzieć rzeczy niewidzialne dla innych.
I właśnie do niego zwrócili się inspektorzy Scotland Yardu. Poleciał z nimi do Londynu. Tam, w starym opactwie westminsterskim, wziął do ręki porzucone przez złodziei narzędzia i zegarek na rękę zgubiony przez jednego z nich. Następnie niemal bez zastanowienia wykreślił na mapie Londynu trasę, jaką przebyli włamywacze po wykradzeniu Kamienia ze Scone.
Pomimo że nigdy wcześniej nie był w Londynie, opisał ze szczegółami budynki, wzdłuż których biegła trasa złodziei. O złodziejach powiedział: – Trzech mężczyzn i kobieta. Dzięki niemu złodziei schwytano po dwóch miesiącach. Było ich trzech plus kobieta i uciekali ulicami, które opisał Hurkos.
Małoletni podpalacz
Swojej rodzimej Holandii Hurkos także się przysłużył. Stare miasto Nijmegen i okolice nawiedziła plaga pożarów. Było to niezaprzeczalnie dzieło podpalacza lub kilku podpalaczy. Policja nie potrafiła ich wykryć. Kilkuset uzbrojonych ludzi patrolowało miasto. Pomimo tego pożary wciąż wybuchały.
Przypadkowo w tym czasie Hurkos był w Nijmegen u swojego przyjaciela, właściciela fabryki włókienniczej. Kiedy zwiedzał jego fabrykę, nagle powiedział, że wkrótce wybuchnie pożar na pobliskiej farmie. Przyjaciel wiedział o zdolnościach Hurkosa. Natychmiast poszli na posterunek policji. I tam dowiedzieli się, że właśnie parę minut wcześniej zameldowano o pożarze w jednej z okolicznych farm.
Hurkos poprosił, aby zabrano go na miejsce pożaru. Szukając po omacku, znalazł w popiele obsadkę śrubokręta. Dotykał jej przez kilka minut, po czym powiedział: – Musimy szukać chłopca, kilkunastoletniego chłopca.
Policjanci potraktowali jego słowa poważnie. Hurkos był już znanym wizjonerem. Zebrano dokumenty szkolne ze zdjęciami wszystkich uczniów w mieście. Hurkos, przeglądając je, wskazał na jedną z fotografii: – To ten. To z tym chłopcem chcę porozmawiać.
Policjanci nie wierzyli. Wskazany przez niego siedemnastolatek był synem jednego z najbogatszych ludzi w Nijmegen. Ale przyprowadzili chłopca na posterunek. Ten wszystkiemu zaprzeczał. Wtedy Hurkos zażądał: – Podciągnij lewą nogawkę spodni i pokaż zadrapania, jakich nabawiłeś się uciekając przed ogniem przez ogrodzenie z drutu kolczastego. Chłopak wybuchnął płaczem i przyznał się do podpalenia.
Nadzwyczajne predyspozycje
To zadziwiające rozwiązanie zagadki podpaleń w Nijmegen trafiło na czołówki gazet, nie tylko holenderskich. Ale dla Hurkosa, wydawało się, to była rutyna. Niedługo później przywieziono go na miejsce, gdzie zastrzelono mężczyznę na progu własnego domu. Hurkos przez chwilę pocierał płaszcz ofiary, po czym powiedział, że mordercą jest starszy mężczyzna w okularach, z wąsami i drewnianą protezą nogi, a narzędzie mordu wrzucił na dach domu.
I rzeczywiście, na dachu znaleziono rewolwer. Odciski palców na rewolwerze wskazały, że mordercą był teść ofiary, który miał wąsy, okulary o grubych szkłach i drewnianą protezę nogi.
Peter Hurkos nie wiedział, w jaki sposób znajduje rozwiązanie tego rodzaju sytuacji. Tak już miał. W 1958 roku został zaproszony przez amerykańskich psychiatrów do Stanów Zjednoczonych. Chcieli zbadać jego nadzwyczajne predyspozycje. Niczego się nie dowiedzieli. Tylko przyznali, że byli zaskoczeni jego niezwykłymi zdolnościami. Nazwali go człowiekiem o rentgenowskim umyśle.
Żył w USA do 1988 roku. Zarabiał na przepowiadaniu przyszłości bogatym ludziom. Napisał kilka książek o pozazmysłowym postrzeganiu, które w gruncie rzeczy niczego nie wyjaśniały. Bo tego, jak na razie, nie da się zrozumieć. Ale z tego rodzaju zdolności, choć niewytłumaczalnych, można korzystać w realnym świecie. Robi to policja. Tylko że ich kartoteki zacierają cały szereg spraw, które zostały rozwiązane dzięki pomocy osób o zdolnościach jasnowidzenia.
Ryszard Sadaj