Mieliśmy przed Wielkanocą wizytację biskupią w parafii. Według prawa kościelnego biskup ma obowiązek co kilka lat zwizytować każdą parafię w diecezji. Sprawdza, jak ona funkcjonuje, jak prowadzone są różnego rodzaju księgi parafialne, przede wszystkim jednak spotyka się z przedstawicielami różnych grup działających w danym miejscu, z pracownikami, w tym także z księżmi. U nas dodatkowo miało miejsce także spotkanie otwarte, na które mógł przyjść każdy. Biskup prosił, aby skupiać się mocno na zmianach, które się dokonują i perspektywie na przyszłość. Jednym z „palących” tematów była kwestia obecności, a raczej nieobecności młodego pokolenia nawet nie tyle w życiu Kościoła, ile także w czasie niedzielnych i świątecznych nabożeństw. Temat trudny, na który nie jest tak prosto znaleźć odpowiedź i rozwiązanie.
Jest faktem, że wiek wiernych aktywnie uczestniczących w niedzielnych mszach przesuwa się z dużym tempem w górę. Być może nie odczuwa się tego jeszcze w tradycyjnych parafiach polonijnych. Wydaje się, że tam jeszcze rodzice dopilnowują, aby ich dzieci, nim dorosną, praktykowały religijność. Tam, gdzie funkcjonują jeszcze szkoły polonijne zlokalizowane przy parafiach, sprawa jest prostsza. Nie należy jednak twierdzić, że w takiej sytuacji problemu nie ma. Tutaj także trzeba być uważnym. W parafiach, które nie są już czysto polonijne, sprawa wygląda znacznie inaczej. Dzieci i młodzi ludzie są obecni, jednak w wersji szczątkowej. Czemu tak jest?
Udzielając w dość sporej liczbie sakramentu chrztu, proszę zawsze rodziców, aby nie bali się przychodzić na niedzielne msze ze swoimi małymi dziećmi. Oczywiście nie zawsze się da. Jestem pełen podziwu dla rodziców, którzy na przykład, kiedy nie mogą przyjść z dzieckiem, robią to osobno, ale oboje na niedzielnym zgromadzeniu są. Bardzo cieszę się, gdy rodzice przychodzą ze swoją pociechą lub pociechami razem. Nigdy nie przeszkadzało mi gaworzenie dzieci lub ich płacz. Zdarza się, przecież są małymi dziećmi. Nigdy też nie miałem w sobie wewnętrznej zgody na tak zwane „kaplice dla matek lub rodziców z małymi dziećmi”. Owszem, nie przeszkadzają innym, ile jednak mają tacy rodzice z mszy, kiedy praktycznie salka taka przypomina czasami plac przedszkolny? Dziękuję Panu Bogu, że w moim rodzinnym kościele w Polsce nie było takich miejsc i rodzice zabierali nas wszystkich na niedzielne msze. Jestem przekonany, że tak właśnie dziecko zaczyna się modlić i powoli odnajdywać swoje miejsce w przestrzeni świętej, o ile tego nikt brutalnie nie zburzy. W mojej parafii widuję regularnie w niedzielę rodziny, gdzie najczęściej ojciec deklaruje się jako agnostyk lub ateista. W niedziele chce być jednak ze swoimi w kościele. Kto wie, może sam kiedyś dojdzie do wiary w Boga? Zatem pierwsza rzecz dla praktykujących rodzin, to praktykować wiarę z dziećmi i nie bać się tego.
Kolejna sprawa to język. Ucząc religii w polonijnych szkołach, próbowałem uświadamiać rodzicom, że w kwestii wiary i kościoła nie powinni upierać się przy pierwszeństwie języka polskiego. Dzieci, które stają się bądź urodziły się jako Amerykanie, posługują się przede wszystkim językiem angielskim. I zapewne tak zostanie. Jeśli zatem w ten sposób najlepiej funkcjonują, jaki ma sens uczenia ich na siłę modlitw, tekstów mszy i spowiedzi po polsku? Przyznam, że spotykałem się z wielkim oporem, a nawet ostrymi komentarzami. Trzeba być jednak realistą. Któregoś dnia dzieci opuszczą dom, idąc na studia czy zmieniając miejsce życia. Nie będzie nabożeństw i księży z językiem polskim. I co wtedy? Tak, oni rozumieją wszystko po angielsku, ale nie potrafią pomodlić się w tym języku, co sprawia, że czują dyskomfort i narasta zniechęcenie. W efekcie przestają praktykować wiarę, na jak długo? Trudno powiedzieć, wszak człowiek szuka życia duchowego i szukając, trafia na różne propozycje i ścieżki, modne, popularne, wciągające, tyle że obce i dalekie od Ewangelii. Dobrze jest, kiedy przygotowanie do sakramentów św. odbywa się w języku najbardziej zrozumiałym, który dotrze do serca i umysłu dziecka, i młodego człowieka. Bardzo szanuję rodziców, którzy to rozumieją i w ten sposób planują edukację religijną i życie wiary swoich dzieci. Przychodzą raz na mszę po angielsku, tydzień później po polsku, zachęcają do tego, by swobodnie modlić się w języku, który jest im najbliższy i najprostszy. Przecież to te same modlitwy! Taka postawa nie wyklucza wcale uczenia i przekazywania tradycji rodzinnych i narodowych. Dodam, że problem nie dotyczy tylko polskich rodzin. Właściwie wszystkich narodowości. Trzeba mieć też na uwadze, że Polonia w USA zmniejsza się, nie ma tak licznej emigracji jak przed laty. A dzieci rodzą się już tutaj i są tutejsze, choć pochodzą z polskich lub innych rodzin.
Młody człowiek musi sam przekonać się do wiary, spotkać żywego Jezusa Chrystusa, uwierzyć. Potrzebuje też dobrego środowiska i towarzystwa, które mu w tym pomoże. Najlepiej, gdy są to jakieś grupy czy wspólnoty przy parafii lub przy uniwersytecie. Czasami słyszę krzywdzące i nieprawdziwe osądy na temat takich grup przy parafiach amerykańskich. Im dłużej żyję i pracuję w USA, tym bardziej doceniam wiele pięknych inicjatyw tutejszego Kościoła i widzę w nich wielką moc. Człowiek dochodzi czasami do wiary, odchodząc najpierw od niej, choć myślę, że nie od samej wiary, ile od modelu wierzenia, którego nauczył się, będąc dzieckiem. Przychodzi czas na dojrzewanie i wolny wybór. Tutaj niestety nie można już w pewnym okresie ingerować.
W rozmowach o obecności lub nieobecności młodych w Kościele zauważono, bardzo słusznie, że pytanie o to, jak ich zaprosić do praktykowania wiary, trzeba rozpocząć od pytania, jak zaprosić do tego samych rodziców. Często to właśnie tutaj zaczyna się problem. Do pewnego wieku dzieci są zdane na rodziców i dojazd do kościoła. Bardzo bolą takie wyznania: „Nie chodzę, bo tacie/mamie/rodzicom się nie chce”, bo odpoczywają, bo są po sobotniej imprezie i chcą się wyspać, bo pracują w niedzielę. I tutaj często koło się zamyka. Innym usprawiedliwieniem są też dodatkowe, niedzielne zajęcia sportowo-rekreacyjne dzieci, na które pozwalają rodzice. Trzeba zatem zacząć od ewangelizowania rodziców, aby przejść do rodzin.
Rozpoczyna się maj, tradycyjnie to miesiąc pierwszych spowiedzi, komunii świętych i bierzmowania. Uroczyste, wzruszające chwile. Takimi mają być, mają zapaść głęboko w pamięci głównych protagonistów, czyli dzieci i młodzieży. Pomogą w tym pamiątkowe fotografie i nagrania. Trzeba jednak postawić w tym miejscu pytanie o to, co dalej i jak będzie wyglądało ich życie religijne? Czy będzie to życie wiarą? Czy tylko od czasu do czasu „od święta” wypełnionym tradycyjnym obowiązkiem? To są pytania także i w pierwszej linii do rodziców, ale też do innych członków rodziny, do rodziców chrzestnych, katechetów i samych duszpasterzy. Pytania ważne, bo od nich w dużej mierze zależy duchowa przyszłość młodych. A oni naprawdę poszukują, czasami bardzo szczerze. Czy znajdą właściwą pomoc?
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.