Kończy się tegoroczny Wielki Post, jest już Niedziela Palmowa, przed nami Wielki Tydzień i Wielkanoc. Jakoś wyjątkowo szybko mi ten czas umknął, aż chcę się rozliczyć z samym sobą, czy w jakimś stopniu przynajmniej dobrze go wykorzystałem ku nawróceniu. W ramach wielkopostnych rekolekcji przeczytałem medytacje zmarłego w 2002 roku kardynała Franciszka Ksawerego Nguyen van Thuana. Ten Wietnamczyk jako biskup trzynaście lat spędził w więzieniu politycznym, z czego dziewięć w ścisłej izolacji. Powołany do Rzymu pełnił funkcję przewodniczącego Papieskiej Rady do Spraw Sprawiedliwości. Św. Jan Paweł II darzył go wielkim zaufaniem i szacunkiem, poprosił go też o poprowadzenie rekolekcji wielkopostnych dla papieża i współpracowników w Roku Wielkiego Jubileuszu 2000. Medytacje rekolekcyjne zawierają w sobie wiele poruszających świadectw z okresu przebywania w więzieniu, o dojrzewaniu w wierze pomimo prób, o miłości do Chrystusa i Kościoła, o współczesnych męczennikach. Pamiętam mszę pogrzebową kardynała w Bazylice Św. Piotra w Rzymie, we wrześniu 2002 roku. Akurat przyjechałem tam na studia, to chyba pierwsza msza, w której czasie kazanie wygłosił św. Jan Paweł II. Już wtedy miałem poczucie, że zmarły kardynał był bardzo świątobliwym człowiekiem. Wspominam o tym, mając przed sobą mój wielkopostny przewodnik, w którym kardynał Van Thuan mówił o nadziei. Tak oto nadzieja stała się myślą przewodnią także dla mnie. W obliczu wojen, pandemii, licznych nieszczęść ludzkich, wzajemnego obwiniania się i częstego braku zaufania, jakie towarzyszą relacjom międzyludzkim, jest nadzieja i niosą ją ludzie, którzy są jej świadkami. We wstępie do rekolekcji kardynał napisał: „Menu ‘nadzieja’ przygotowane zostało przez byłego więźnia, który znajdował się w rozpaczliwej, a nawet więcej niż rozpaczliwej, sytuacji: uważany był za zmarłego. Lud ofiarował wiele Mszy pogrzebowych w mojej intencji. Ale Bóg potrafi pisać prosto na krzywych liniach. I tak te Msze za zmarłego zaowocowały wieloma latami życia”.
Próbuję w pamięci poszukać takich świadków nadziei, których mogłem w życiu spotkać. Było i jest ich wielu. I prawdą jest to, że ich głos przemawia najmocniej. Byli poza marginesem życia albo upadli tak, że bardziej się nie da. Przyszło jednak światło wolności, któremu dali się przeniknąć i wyprowadzić. Prawda o sobie, wyrażana przez alkoholika, pornoholika, narkomana, zaowocowała całkowitym wyzdrowieniem i wyjściem na wolność. Chociaż nie jest łatwo przyznać się do tego, kim się jest i jak nisko można upaść. Wiara w Boga i Bogu, która towarzyszy ludziom w dramatycznych sytuacjach ich życia, wyprowadziła ich poza mury więzień, oddziały szpitali, dała schronienie pod dachem dobrych ludzi i ugruntowała w przekonaniu, że szczęśliwa przyszłość jeszcze nadejdzie. Nadzieja, która ma wielką siłę i pomaga innym, daje otuchę, a nawet pewność. Tak sobie myślę, jak bardzo dzisiaj znowu nasze kościoły powinny być miejscami nadziei. Jak bardzo dużo czasu my, księża, powinniśmy spędzać w konfesjonałach, cierpliwie czekając na penitentów i jak bardzo miłosierni i współczujący powinniśmy być dla grzeszników. Mam znajomego proboszcza w Polsce. Mądry człowiek, po doktoracie, bardzo zwyczajny i pokorny. Odkąd przyszedł do swojej parafii, a to już sporo lat temu, wcześnie rano, godzinę przed mszą, otwiera kościół, siada w konfesjonale i modli się. Na początku ludzie tego nie wiedzieli, szybko jednak zorientowali się, że proboszcz spowiada. Dzisiaj już wiedzą, że czeka tam zawsze. Kiedyś zauważyłem, że na spowiedzi rekolekcyjnej, kiedy było kilku księży, najdłuższa kolejka parafian była do swojego proboszcza!
Nasze kościoły powinny też być miejscami, gdzie ludzi można po prostu wysłuchać, ofiarując im czas, bezinteresownie. Powinny być miejscami, w których funkcjonują różne poradnie specjalistyczne dla ludzi, którzy potrzebują wsparcia, na przykład psychologicznego. Powinny być miejscami, w których głodni dostaną coś do zjedzenia, coś ciepłego do ubrania. Kiedy kilka lat temu papież Franciszek zarządził, żeby obok kolumnady na placu św. Piotra umieścić kabiny z prysznicami dla ubogich, wielu otwarło usta ze zdziwienia, choć krytyków także nie zabrakło. Kościół musi być Kościołem nadziei.
Snuję te refleksje u progu tegorocznego Wielkiego Tygodnia. Całe święte Triduum jest przecież drogą nadziei, od zdrady, przez pojmanie, sądzenie, biczowanie i cierniem ukoronowanie, a w końcu skazanie, drogę krzyżową, ukrzyżowanie, śmierć i grób. Ale to przecież nie koniec, bo jest jeszcze zmartwychwstanie i życie! Cała ta droga rozpoczyna się od gestu umycia nóg apostołom podczas Wieczerzy. Tego gestu, który powinien być często powtarzany nie tylko w Kościele. Jest on wielki i bardzo szczególny. Pokorny, cichy, konkretny. Gest sługi, który dzięki niemu staje się wielki. Ta droga stawia wiele osobistych i wspólnotowych, rodzinnych i społecznych pytań, które domagają się odpowiedzi. Dotyczą one nie tylko nadziei, ale także tego, czy jako człowiek wierzący chcę i potrafię być świadkiem tej nadziei. I nie tylko jako wierzący, jako człowiek po prostu. Oby to było ważniejsze niż spakowanie święconki na sobotę, wielkie zakupy i sprzątanie. Tak, to też jest ważne, jednak nie powinno być okazją do ucieczki od tego, co naprawdę istotne w drodze Świętych Trzech Dni, za Panem Jezusem i z Nim. Dlatego warto się do tego przygotować już teraz, tak, aby od Wieczerzy Pańskiej w czwartek do Wigilii Paschalnej i Rezurekcji dać sobie czas na modlitwę, czuwanie, refleksję. Pójść do kościoła już w czwartek, zaplanować spowiedź świąteczną, odprawić drogę krzyżową, pójść na adorację Pana Jezusa w czwartek, piątek, sobotę lub przynajmniej w jeden z tych dni. To nie oferta dla „dewotów i dewotek”. To zaproszenia dla wszystkich wierzących. A może będzie to świadectwo dla tych, którzy stoją z boku albo w przestrzeń wiary jeszcze nie weszli?
Miałem postawić kropkę i złożyć podpis w tym miejscu. Dodam jeszcze jeden obrazek. Mój znajomy z Krakowa ‘Matełko’ od lat chodzi z innymi po szpitalach dziecięcych i zakłada czerwony nos klauna, wygłupiają się i śpiewają. Dzieciaki oczywiście to kochają. O akcji z czerwonym nosem napisał tak: „Byliśmy dzisiaj w ogromnym ośrodku przeznaczonym jako tymczasowe lokum dla uchodźców. Odwiedziliśmy tylko część z 400 pokoi, ale było to niesamowite. Serdeczni ludzie, otwarci, dzieciaki śmiejące się pełną gębą. Jakbyśmy mieli tam na moment prawdziwy, objazdowy Disneyland. I nie chodzi tu o żadne bohaterstwo, chodzi o to, że to, co się dzieje, jest potworne. Nigdy nie sądziłem, że po ośmiu latach pracy w szpitalach doczekam momentu, kiedy w Polsce pojawią się takie problemy. Na krótki moment można było skakać po łóżku i śmiać się z tego, jak cudownie jesteśmy nieporadni i głupi. Nastolatka z mamą były bliskie nam zamknięcia drzwi przed nosem, ale ciekawość wygrała i – przysięgam – że dusiły się ze śmiechu przy durnej piosence o swoich imionach. Ja się wzruszam w tramwaju, ale wracam do ciepłego domu. Na mój dom nie spadły bomby”. To także świadectwo współczesnych świadków nadziei.
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.