Warszawa - Mimo że działań terrorystycznych na terenie Polski jak dotąd nie stwierdzono, zgon trzech Polek w niedawnych zamachach londyńskich uzmysłowił Polakom, że przed ślepym terrorem nigdzie nie są bezpieczni.
Jakimś cudem nic się nie stało ok. 1700 polskim turystom wypoczywającym w egipskim kurorcie Szarm elSzejk, gdzie w wyniku wybuchów zginęły 63 osoby. Ale przez cały czas wydarzenia te były skrzętnie śledzone w kraju, zwłaszcza przez tysiące rodzin, których bliscy pracują lub studiują w Londynie czy wypoczywają w Egipcie.
Za trzy wybuchy nad Morzem Czerwonym odpowiedzialność wzięły powiązane z alKaidą Brygady Abdullaha Azzama, jedna z dwóch organizacji winnych zamachów bombowych na egipskie ośrodki turystyczne w październiku ub.r., kiedy zginęły 34 osoby. Obecny zamach, jak podały strony internetowe terrorystów, miał być odwetem "za zbrodnie, popełniane przez siły międzynarodowego zła (czyli USA i sojuszników), które przelewają krew muzułmanów w Iraku, Afganistanie i Czeczenii". Niedawno centrala terrorystów dała krajom zaangażowanym wojskowo w Iraku miesiąc do wycofania się, jeśli nie chcą się narazić na zamachy.
Oprócz dwóch fal lipcowych zamachów w Londynie i wydarzeń w Szarm elSzejk, w tym czasie także eksplodowały bomby w Turcji i b. sowieckim Dagestanie. Kolejne wybuchy wstrząsnęły Bagdadem i nowe niepokoje odnotowano w Afganistanie, a o kolejnych incydentach na terenie Izraela nie warto nawet wspominać. Tam sensacją byłby dłuższy okres spokoju. Trudno na razie przewidzieć, na ile jest to zbieg okoliczności, zabłąkana fala, która wkrótce opadnie, a na ile zwiastunem nowej, jeszcze groźniejszej serii zamachów wymierzonych na oślep przeciwko "krzyżowcom" (chrześcijanom) i wszelkim "niewiernym" (niemuzułmanom) oraz "renegatom i zdrajcom", muzułmanom kolaborującym z "wielkim szatanem".
Ponieważ niemal każda akcja prowokuje reakcję, tak musiało być i tym razem. Tam gdzie przelewa się krew niewinnych osób i sieje się zniszczenia, najczęstszą odpowiedzią są środki mniej lub bardziej drakońskie. W czasie wojny nawet najbardziej demokratyczne kraje we własnej obronie zawieszają lub ograniczają wiele praw i swobód obywatelskich, a tu z całą pewnością mamy do czynienia z rodzajem wojny. Jest to wojna inna od większości poprzednich, ponieważ zagrożenie pochodzi nie z zagranicy lecz z wewnątrz. Być może tak właśnie będzie wyglądała następna wojna światowa. Stąd też środki obronne muszą być dostosowane do niebezpieczeństwa.
Przykładem takiego drakońskiego środka była przyjęta przez policję brytyjską w obliczu zagrożeń terrorystycznych taktyka "shoot to kill" (strzelać, żeby zabić) wobec nie stosujących się do poleceń osób podejrzanych o terroryzm. Jak wyjaśniał przed kamerami telewizji szef Scotland Yardu (policji brytyjskiej) Ian Blair, w takich przypadkach nie można strzelać w klatkę piersiową, bo tam może być ukryty ładunek wybuchowy. Nie można strzelać w nogę, bo lecący na ziemię przytomny osobnik może jeszcze zdążyć odpalić bombę. Trzeba strzelać w głowę, żeby natychmiast zniszczyć świadomość podejrzanego.
Pierwsza próba jej zastosowania w praktyce okazała się tragiczną pomyłką, ponieważ policja wpakowała pięć kul w głowę Bogu ducha winnego, 27letniego brazylijskiego elektryka, który od trzech lat mieszkał w Londynie. Nie był zamieszany w zamachy bombowe, a zginął dzięki śniadej cerze, bo policjanci myśleli, że ma bombę, którą zamierza zdetonować. Dlaczego uciekał? Dlaczego nie odezwał się skoro według rodziny znał dobrze angielski? Tego już się nigdy nie dowiemy. Wiadomo natomiast, że przypadek ten wywołał incydent dyplomatyczny między Brazylią i Wielką Brytanią.
Nowa taktyka brytyjskiej policji, przejęta od izraelskich sił bezpieczeństwa budzi wiele kontrowersji także w samej Wielkiej Brytanii. Według dziennika "Daily Mail", policja naraża się na zarzut, że zachowuje się "tak samo jak terroryści".
W wielu krajach świata, nie tylko Arabowie lecz inni o ciemnej karnacji skóry i rysach arabopodobnych znaleźli się od lupą obserwacji. Podejrzanych o takich cechach chętniej inwigiluje i przesłuchuje policja i bardziej podejrzliwie obserwują miejscowi. W Polsce Arabowie, Tatarzy i inni muzułmanie publicznie potępiają terroryzm, jednocześnie ubolewają, że spotykają ich po ostatnich zamachach w świecie nienawistne spojrzenia i nawet obelgi ze strony mijanych na ulicy Polaków.
Przykre to, ale chyba nie pora piętnować rzekomą polską nietolerancję wobec obcokrajowców w świetle tragedii terroryzmu. Zarówno w Polsce jak i za granicą publicyści i naukowcy zaczynają się zastanawiać nad przyszłością wielokulturowości i otwartej imigracji, będących do niedawna ideałami liberalnych społeczeństw europejskich. Także wielu młodszych Polaków tęskniło i nadal tęskni do "wielkiego kolorowego świata" maksymalnej różnorodności i udziwnień.
Tak było do ub. roku w Holandii. Jednakże w listopadzie 2004 r. zamieszkały w Holandii 26letni Marokańczyk zastrzelił w Amsterdamie znanego 47letniego reżysera holenderskiego Theo van Gogha (47), którego filmy krytykowały niektóre aspekty Islamu. Kraj uznawany przez niektórych za najbardziej "postępowy" na świecie (legalne lekkie narkotyki, homoseksualne "małżeństwa", eutanazja, wolność seksualna od lat 12) oraz najbardziej tolerancyjny wobec cudzoziemców nagle zaczął się zastanawiać nad celowością swobodnej imigracji.
Holendrzy wreszcie zaczęli brać do serca słowa kandydata na premiera Pima Fortuyna, który apelował o ograniczanie imigracji islamskiej. Jego śmierć dwa lata wcześniej z rąk holenderskiego fanatyka "praw zwierząt" nie miała nic wspólnego z Islamem, ale wówczas wielu "postępowców" jeszcze uważało jego niechęć wobec muzułmańskich imigrantów jako przejaw nietolerancji.
W rzeczywistości Fortuyn, playboyhomoseksualista, uważał, że Islam zagraża takim "zdobyczom" "postępowego" społeczeństwa holenderskiego jak prawa "gejowskie", szalejący feminizm i eutanazja. Krytykował też urodzonych w Holandii dzieci imigrantów, które jeszcze w drugim i trzecim pokoleniu nie opanowały języka holenderskiego, nie wtopiły się w społeczeństwo i nadal żyły swym odrębnym islamskim życiem.
W pewnym sensie takie podejście nieco wyjaśnia dawne stanowisko Ameryki wobec polskich oraz innych wschodnioi południowoeuropejskich imigrantów w okresie tuż po I wojnie światowej. Nowo wprowadzane wówczas prawo imigracyjne faworyzowało imigrantów z Wysp Brytyjskich, Niemiec i Skandynawii. Za to szlaban stawiało Słowianom, Włochom i innym uznawanym nie tylko za mniej wartościowych i trudniejszych do zasymilowania, ale także za osobników potencjalnie groźnych dla porządku publicznego USA.
Przełomem był wyrok śmierci wydany w 1921 r. na dwóch zamieszanych w zamachy bombowe włoskich anarchistów Sacco i Vanzettiego. Na fali rewolucji bolszewickiej Amerykę ogarnęła wówczas antycudzoziemska histeria. Udział Polaków i innych Słowian w organizowaniu związków zawodowych Amerykanom wówczas pachniał komunizmem. Nawet sporadyczne starcia uliczne w dzielnicach polonijnych między zwolennikami Kościoła Rzymskokatolickiego a Polskiego Kościoła Narodowego mogły w latach 20. ub. stulecia napawać lękiem przeciętnych, miłujących spokój anglosaskich Amerykanów.
W przeciwieństwie do wielu krajów zachodnich, w tym USA, dzisiejsza Polska nie ma zwartej wspólnoty muzułmańskiej. W całym kraju mieszka zaledwie kilka tysięcy muzułmanów, w tym studenci, naukowcy i biznesmeni. Pod względem poczucia bezpieczeństwa jest to duży plus. Oblicza się bowiem, że od 10 do 20% mieszkańców dużych dzielnic muzułmańskich na Zachodzie sympatyzuje z terrorystami. Z tej grupy tylko znikoma mniejszość jest gotowa na czynne akty terroru, ale inni skłonni by byli dać terroryście schronienie czy finansowo wspierać ugrupowania terrorystyczne.
Z drugiej strony, zaplecze w postaci dającej schronienie terroryście muzułmańskiej dzielnicy wprawdzie ułatwia działalność terrorystyczną, ale nie jest absolutną koniecznością. Wystarczy jeden człowiek z walizką, żeby stworzyć niebezpieczeństwo publiczne. W przypadku Polski nie musiałby to być rzucający się w oczy śniadoskóry zamachowiec. W republikach postsowieckich, gdzie dolar nadal coś znaczy, można za marne pieniądze dobrać najemników o jak najbardziej europejskim wyglądzie.
Na razie kilka ewakuacji w odpowiedzi na domniemane zagrożenia, które okazały się fałszywe, polska policja przeprowadziła dość sprawnie. Jak zapewniały w najgorętszym okresie władze III RP, służby odpowiedzialne za utrzymywanie spokoju i porządku robiły, co mogą, aby zapewnić obywatelom poczucie bezpieczeństwa i każdy sygnał skrupulatnie sprawdzają. Władze zaapelowały do Polaków o czujność w miejscach publicznych, o zwracanie uwagi na nietypowe zachowania podejrzanych osób czy pozostawione bez opieki pakunki.
Trudno na razie przewidzieć, czy wydarzenia lipcowe to tylko zbieg okoliczności, zabłąkana fala incydentów, która wkrótce opadnie. A może to jest początek nowej, groźniejszej serii zamachów wymierzonych na oślep przeciwko "krzyżowcom" (chrześcijanom), wszelkim "niewiernym" (niemuzułmanom) i, jak w przypadku władz egipskich, "renegatom" kolaborującym z wrogiem.
Jeżeli fala terroru będzie się wzmagać, zagrażając ludziom w różnych krajach świata, chyba niezbyt długo przyjdzie czekać na mobilizację światowej koalicji antyterrorystycznej i jej wielkie starcie z siłami globalnego terroru. W przeciwieństwie do obecnych działań na terenie Iraku czy Afganistanu, wówczas nie można wykluczyć, że nowo zorganizowane siły wielonarodowe wkroczą do dużych, zwartych dzielnic muzułmańskich w różnych stronach świata, przeprowadzając rewizje, obławy i łapanki.
W takich warunkach nietrudno będzie o strzelaninę, podczas której także ucierpią spokojni, niewinni wyznawcy Islamu, nie mający nic wspólnego z terroryzmem. Ale mimo wszystko chyba znacznie mniej niż już ucierpiały niewinne ofiary 9/11, Madrytu, Londynu, Szarm elSzejk, Bagdadu i innych dotychczasowych i przyszłych celów sfanatyzowanych islamistów.
Robert Strybel