REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaCiekawostkiNasz człowiek w Tennessee

Nasz człowiek w Tennessee

-

Mówiąc o „dziesięciomilionowej Polonii amerykańskiej” zapominamy często, że rodacy budują swoje znakomite pozycje także poza takimi tradycyjnymi ośrodkami wychodźstwa jak Chicago, Nowy Jork, Pensylwania czy Buffalo. Rozmawiamy z jednym z nich. Najbardziej znanym Polakiem w Tennessee.

Z prof. dr med. MARKIEM MARIĄ PIEŃKOWSKIM, „ambasadorem” Polski w  Tennessee rozmawia Waldemar Piasecki

REKLAMA


fot. Marek Pieńkowski, jak zawsze w garniturze, na łamach prestiżowego amerykańskiego pisma

– Ten garnitur na sobie to Brioniego czy Armaniego?

– Akurat ten, od Brioniego. Choć mam także od Armaniego.  Brioni szyje lepiej, bo to znana firma krawiecka specjalizująca się w tym od lat. Armani to  firma wielobranżowa,  powszechnie  znana przede wszystkim z kosmetyków.

Ile kosztuje?

– Gentlemani o tym nie rozmawiają. Nie epatuję mediów ‘poufnymi’ informacjami, że płaszcz, jaki chciała mi spakować do schowka stewardessa kosztował 17 tysięcy złotych, dlatego musiałem wywołać awanturę na pokładzie.

–        Podobno nigdy nie nosił pan dżinsów. Już bowiem pańska babcia-szlachcianka powiadała panu po angielsku: „Prince never wears the jeans”. Książę nigdy nie wkłada dżinsów.  To prawda?

– Częściowo. Babcia tak mi mówiła, kiedy jak dziki domagałem się od rodziców kupienia mi w warszawskim „Peweksie” dżinsów firmy „Rifle” za – co pamiętam dokładnie – 7 dolarów. Jednak jej nie posłuchałem. Nie bardzo wyobrażam sobie, by żyjąc w Ameryce, móc o sobie powiedzieć: „Nigdy nie włożyłem dżinsów”.

–        Jak się pan znalazł w Stanach?

–  Jestem tu od 1971 roku. Wyjechałem po studiach w  warszawskiej Akademii Medycznej, na stypendium, jakie otrzymałem  będąc jeszcze studentem.  Wzbudziły zainteresowanie moje prace naukowe. Szczególnie metoda określania przy pomocy mikrokopii interferencyjnej  suchej masy żywych  komórek, opublikowana w piśmie „Nature”, kiedy byłem na… trzecim roku studiów.  Aby wyjechać, trzeba jeszcze było wyprowadzić w pole Ludowe Wojsko Polskie, które miało wobec mnie plany poboru do zasadniczej służby wojskowej. Udało się to nie bez trudności, za to z wielką pomocą moich profesorów.

fot.Waldemar Piasecki/ Marek Pieńkowski z żoną, Christine

–  Amerykanie poznali się na Panu szybko?

–  Na to mogłoby wyglądać… Otrzymałem kilka ofert.  Najpierw pracowałem w Filadelfii pod  kierunkiem słynnego prof. Hilarego Koprowskiego , wynalazcy szczepionki przeciwko polio. Następnie w renomowanej  Johns Hopskins School of Medicine specjalizowałem się w alergologii i  immunologii. Potem zostałem profesorem na Michigan State University Medical School. Prowadziłem  badania z zakresu immunologii, onkologii i  inżynierii genetycznej. Moje ówczesne zainteresowania naukowe dotyczyły podatności nowotworów na leki. Stworzyłem metodę badania ich skuteczności poza organizmem, na biopsjach  komórek rakowych pobranych od pacjenta. Następnie znów  pracowałem w ośrodku Johns Hopkins w  Baltimore.  Tam otrzymałem propozycję z  Knoxville w stanie Tennessee i skorzystałem z niej.  Tu z kolei koncentrowałem się na  inżynierii genetycznej.  Konkretnie –  nad badaniami transgenicznymi.

–        Czyli transformacją genów pomiędzy gatunkami?

– Tak.  Ma to ogromne znaczenie w przypadku wielu deficytów chorobowych u ludzi.  Jeżeli jakiś gen źle funkcjonuje w organizmie ludzkim, a może dobrze w innym organizmie po to, aby przydać się ponownie w ludzkim, to jest to jakaś szansa. Mnie interesowało, w jaki sposób można to praktycznie wykorzystać w przypadku zaburzeń wzrostu. Chciałem doprowadzić do uzyskania ludzkiego hormonu wzrostu (somatotropiny produkowanej przez przysadkę mózgową, odpowiedzialnej za prawidłowy wzrost i dojrzewanie układu kostnego) w mleku zwierzęcym przyswajalnym przez ludzki organizm. Udało się stworzyć transgenicznego królika, w którego mleku ten ludzki hormon był wytwarzany tak, że nie miał negatywnego wpływu na życie królika.  To był przełom. Następny celem badań był transgeniczna krowa. Wyprzedzili mnie jednak  w 2005 roku Argentyńczycy modyfikując krowę rasy Jersey. Pozyskiwanie hormonu z mleka bardzo obniża koszty terapii hormonalnej i czyni ją znacznie szerzej dostępną.

fot.Archiwum/ Portret Pieńkowskiego

–         Oprócz badań, prowadzi pan także normalną praktykę leczniczą…

– Mam pięć klinik w Knoxville i okolicy, w których leczy się ponad 37 tysięcy cierpiących na różnego rodzaju choroby alergiczne.  Jestem uznawany za  pioniera  terapii wielu postaci alergii i za  jednego  z bardziej liczących się w Stanach specjalistów w leczeniu astmy. Dzięki tej rozległej praktyce mogę finansować badania transgeniczne i inne swoje pasje.

–       Kolekcjonowanie sztuki?

– To jedna z pasji. Interesuję się głównie malarstwem. I głównie współczesnymi jego trendami.

–       Główna pasją  pozostaje chyba Polska. Uher koło Chełma to pańska mała ojczyzna?  Heimat  jak by powiedzieli Niemcy?

– Jestem Polakiem i dumny jestem z tego.  W okolicach należących niegdyś do mojej rodziny nabyłem zdewastowane gospodarstwo po dawnym PGR oraz tereny leśne. W sumie 5 tysięcy hektarów. Zorganizowałem wzorową farmę w stylu amerykańskim, którą nazwałem Suchekownaty-Pieńków.  Jej specjalnością jest hodowla  krów szlachetnej rasy czarnego amerykańskiego  Angusa dających mięso na najlepsze w świecie steki wołowe.

Niedawno  powszechnie znane w świecie sieci restauracyjne  McDonalds, jak też Hardy’s  wybrały właśnie ten typ mięsa jako najlepszy dla swych restauracji.  Jest ono właśnie do nich wprowadzane na całym świecie.  Unikalność tego mięsa polega na tym, że zawiera ono tłuszcz międzymięśniowy,  znacznie zdrowszy niż podskórny. Wizualnie wygląda to tak, jak marmur z przebiegającymi przezeń białymi liniami. Mięso jest znacznie droższe niż tradycyjna wołowina. Produkujemy je głównie na eksport.  Nasze stado liczy ponad 500 sztuk. Przywiozłem je ze Stanów w zamrożonych zarodkach. Zostały wszczepione do polskich krów-matek i w Polsce przyszły na świat…

fot.Archiwum/ Pieńkowski i goście jego „polskiego dworu” w Uhrze…

–        Wystawił Pan także  pałac…

–   Żeby gdzieś mieszkać zbudowałem nie pałac a polski dwór, gdzie z radością mogę gościć moich przyjaciół, a także organizować wspomniane międzynarodowe plenery malarskie. Zawsze uczestniczy w nich po czworo młodych artystów z trzech wybranych akademii sztuk pięknych z całego świata. Finałem jest wystawa poplenerowa i wybór przez jury złożone z wybitnych profesorów malarstwa najlepszej pracy, której towarzyszy nagroda pięciu tysięcy dolarów.

–  Podobno dzięki panu mieliśmy w Polsce  ambasadora USA Victora Ashe’a?

–  Victor Ashe jest wybitnym republikańskim politykiem amerykańskim. Był stanowym deputowanym i najmłodszym senatorem. Potem, mimo wielu propozycji z Waszyngtonu, wolał zostać burmistrzem Knoxville, którym rządził niemal 20 lat (!) i uczynił najlepiej zorganizowanym miastem amerykańskim w swej kategorii wielkości. Poznaliśmy się tam ponad 30 lat temu i połączyła nas przyjaźń. Podobne relacje łączą nasze rodziny.

Victor, jako burmistrz Knoxville, za moją sugestią,  doprowadził do nawiązania partnerstwa z Chełmem, Zaczął odwiedzać Polskę i stał się prawdziwym jej pasjonatem.  To zapewne zadecydowało o nominacji  na ambasadora.

–      Victor Ashe stał się postacią bardzo w Polsce popularną…

fot.Waldemar Piasecki/ Ambasador USA w Polsce, Victor Ashe i profesor Marek Pieńkowski – model przyjaźni polsko-amerykańskiej na dobre i złe…

– Był, bez wątpienia, najlepiej znającym Polskę ambasadorem amerykańskim w historii naszych stosunków dyplomatycznych.  Odwiedził niemal 300 miast i miejsowości, poznał wszystkie najważniejsze regiony geograficzne i zabytki historyczne. Mawia, że prawdziwe serce narodu bije na prowincji i nigdy nie pozna się żadnego kraju obracając się po stolicach i największych miastach. Oczywiście wielokrotnie bywał w Chełmie…   Zainicjował  m.in.organizowanie tam Dnia Niepodlegołości, 4 Lipca. Znali go wszyscy.

–      Jeszcze częściej bywał w  pańskim Pieńkowie?

–  Next question… Następne pytanie poproszę.

–      Doprowadził  Pan także  do nawiązania  współpracy University of  Tennessee w Knoxville (UTK)  z polskimi uczelniami?

– To prawda.  Dodaję, znów, z niemałą pomocą Victora Ashe’a.  Jest to umowa partnerska  UTK z Wyższą Szkołą Zawodową w Chełmie oraz dwie inne.  Wydziału Artystycznego UTK  z Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu  i Wrocławiu  oraz Wydziału Architektury UTK z  Wydziałem Architektury Politechniki Krakowskiej.  Towarzyszy temu także bardzo aktywna wymiana studentów. Ekscytującym jej efektem dodatkowym jest także ponad tuzin małżeństw amerykańsko-polskich i  ponad tuzin dzieci, jakie się urodziły…

fot.Archiwum/ Miecz rodowy Pieńkowskich zamówiony w hiszpańskim Toledo w firmie z 400-letnią tradycją…

–      Pańska, Fundacja Marka Marii Pieńkowskiego co roku przyznaje nagrody. Jakie? Komu?

–  Są to nagrody:  w dziedzinie nauki i artystyczna. Niezależne jury wybierają co roku najbardziej godnych kandydatów spośród  naszych rodaków szczególnie wyróżniających się w  naukach przyrodniczych  i sztukach plastycznych, którzy otrzymują nagrody umożliwiające  im dalszy rozwój, wyjazdy zagraniczne itd.

–  W Knoxville otworzył Pan także polską galerię sztuki?

–  Mam tu  duży budynek mieszczący moja klinikę i  niegdyś także pomieszczenia biurowe dla innych firm. Pięć lata temu przearanżowałem je na galerię, w której promuję teraz polską sztukę, głównie malarstwo.

–  Potocznie nazywany jest w Knoxville  „polską ambasadą”…

–  [Śmiech]  To oczywiście przesada…  Ambasada Polski jest w Waszyngtonie.  Tennessee nie jest stanem  polonijnym, gdzie żyją miliony polonusów, jak choćby w Nowym Jorku, Illinois, New Jersey czy Pensylwanii. Mamy swoją nie za dużą, ale bardzo wyrazistą  społeczność polską.  Jest ona widoczna i rozpoznawalna wśród otoczenia amerykańskiego. To prawda, że moja galeria stała się miejscem polskich spotkań, ale też miejscem, gdzie  rodowici Amerykanie mogą się czegoś o Polsce dowiedzieć.  Adresem  polskiego lobby.  Nabrało ono dodatkowej  siły i znaczenia  po  nominacji na ambasadora USA w Polsce  naszego krajana z Knoxville, Victora Ashe’a. Teraz, kiedy wrócił po  znakomitym wypełnieniu swej misji,  stał się  dla nas naturalnym  „energetyzatorem”. Jestem przekonany, że pomoże w zaznaczeniu polskiej obecności jeszcze bardziej.

–        Czy to prawda, że proponowano panu udział w wyborach do Parlamentu Europejskiego z miejsca niemal gwarantującego wybór?

–  Owszem. Spełniam  wymagane kryteria. Motyw finansowy europosłowania nie miałby w moim przypadku żadnego znaczenia.  Raczej wiązałoby się z dokładaniem z własnej kieszeni… Nie zdecydowałem się, bo po prostu nie dałbym rady wywiązywać się z moich zobowiązań medycznych i naukowych w Stanach, doglądać Pieńkowa i równocześnie  przez cztery dni być w Brukseli.  Dlatego, jak najuprzejmiej podziękowałem…

–   Jest Pan  jednym z najbardziej znanych polskich republikanów w Stanach…

–  Pewnie jest w tym sporo przesady, ale nie mam zamiaru…  przepraszać.  Polacy w Partii Republikańskiej nie są czymś niezwykłym, to raczej ich naturalne środowisko. Moje afiliacje republikańskie są tak długie, jak mój pobyt w Ameryce.

– Był Pan wielokrotnie doceniany. Jak?

– To nie ja powinienem o tym mówić, ale – znów! – nie mam się czego wstydzić.  W 1999 roku otrzymałem Republikański Kongresowy medal Zasługi,  w 2000 – Republikański Prezydencki „Medal of Honor”, w tym samym roku zostałem wybrany Republikaninem Roku w Tennessee i otrzymałem  National Leadership Award. W 2003 roku, Partia Republikańska wybrała mnie Lekarzem Roku w USA.

fot.Waldemar Piasecki/ Profesor Marek Pieńkowski czuje sie niewolnikiem swego miasta…

–    Nie brakuje też uznania w rodzinnym mieście..

– Z nim chcę być przede wszystkim kojarzony. Robię co mogę, jako prezydent  Knoxville Sister Cities International, organizacji powołanej dla rozbudowy międzynarodowych kontaktów i przyjaźni naszego miasta. Cieszę się, że jako obywatela Knoxville dostrzegł mnie też parlament stanowy honorując specjalną proklamacją. Knoxville to mój amerykański dom, z którego jestem dumny. Pozostaję w jego niewoli od 30 lat i nie mam zamiaru się z niego wyzwalać.

–       Nie było jeszcze o rodzinie…

–        Moją żoną jest urocza Greczynka o imieniu Christine. Mamy czwórkę dzieci w wieku od 27 do 18 lat: Marysię, Marka, Piotra i Stefana. Są po studiach lub w ich trakcie. Piotr i Marek po ukończeniu uczelni amerykańskich  uczyli się także języka polskiego na Uniwersytecie Warszawskim i   Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.  Marysia i Stefan do Polski właśnie się na studia wybierają.  Wszystkie dzieci mają obywatelstwo polskie, paszporty z orłem, z radością jeżdżą do Polski i Pieńkowa i czują Polakami.

–     Chodzą w dżinsach?

–        O wiele częściej niż ich ojciec…

–     Dziękuje za rozmowę…

Rozmawiał Waldemar Piasecki

REKLAMA

2091018363 views

REKLAMA

2091018662 views

REKLAMA

2092815123 views

REKLAMA

2091018946 views

REKLAMA

2091019095 views

REKLAMA

2091019241 views