W Morzu Bałtyckim żyją ryby morskie, słodkowodne oraz tzw. dwuśrodowiskowe, które część życia spędzają w wodach słonych, a część w słodkich. Taka różnorodność bierze się stąd, że Bałtyk jest mało zasolonym morzem. Łosoś, węgorz, troć żyją na przemian w słonych i słodkich wodach. Żyją? Poprawka: jeszcze żyją. Bo wszystkim rybom bałtyckim grozi zagłada i to w najbliższym czasie...
Najbardziej popularne ryby morskie w Bałtyku to dorsze, śledzie, szproty i flądry. Słodkowodne, pływające wciąż w płytkich zatokach polskiego morza, to najczęściej sandacze, płocie szczupaki, okonie i leszcze. Kiedy przyjeżdżamy nad polskie wybrzeże, witają nas banery w rodzaju: „Świeża bałtycka ryba prosto z kutra”. Jaki Polak nie chce zjeść polskiej, świeżej, zdrowej ryby?
Tylko jeśli przy kieliszku porozmawiać z właścicielem nadbałtyckiej smażalni – jak to przytrafiło się niżej podpisanemu – ten zdradzi, że większość ryb, które sprzedaje, nigdy nie pływała w polskim morzu. A świeże to one były pół roku wcześniej. 80 procent ryb serwowanych w nadbałtyckich smażalniach jest łowionych w Hiszpanii, Portugalii, Chile i Grenlandii. Zamrożone przyjeżdżają do Polski. Tylko 20 procent jest świeżych, rzeczywiście prosto z kutra.
Król Bałtyku
Dorsz to król Bałtyku. Kiedyś dorastał do 1,5 metra długości, a połowy ponad 50-centymetrowych sztuk to była zwyczajność. Obecnie król Bałtyku karłowacieje. Rybacy wyciągają z sieci zaledwie 30-centymetrowe dorsze. Coraz młodsze i mniejsze przystępują do rozrodu. Ale i ich pływa coraz mniej.
W Morzu Bałtyckim są dwa stada dorszy – wschodnie i zachodnie. W gorszym stanie jest stado wschodnie, które łowią polscy rybacy. Reprodukcja dorszy w tym stadzie jest najniższa od 1946 roku. Naukowcy alarmują, że sytuacja jest dramatyczna, niemal katastrofalna, i Bałtyk należy zamknąć dla połowów, bo wyginie nie tylko dorsz. I sami starsi rybacy, którzy jeszcze pamiętają metrowe dorsze, uważają, że jedynie zamknięcie dla połowów wschodniej części Bałtyku, na przynajmniej trzy lata, da jakąkolwiek szansę na odrodzenie populacji dorszy.
Dla dorszy nastały ciężkie czasy. Po pierwsze, z powodu jego przełowienia. W 1980 roku polscy rybacy wyłowili z Bałtyku 180 tysięcy ton tej ryby. To był początek zagłady dorsza. Bo przecież i inne kraje nadbałtyckie go łowiły. Około trzydzieści lat temu przyszło załamanie spowodowane przełowieniem. Komisja Europejska do Spraw Rybołówstwa obudziła się za późno. Dopiero niedawno, wbrew protestom wielu rybaków, wprowadziła zakaz połowu dorsza. Wolno go łowić tylko małymi kutrami w odległości do 20 mil od brzegu. Dozwolony jest też tzw. przyłów. Chodzi o sztuki, które wpadną w sieci zastawione na inne ryby. W 2020 roku przyłów wyniósł 400 ton. Śladowa ilość w porównaniu z 1980 rokiem.
Ludzka zachłanność, dążąca do samozagłady, zbiegła się ze zmianami klimatycznymi. Bałtyk, w gruncie rzeczy ogromne jezioro, należy do najszybciej nagrzewających się mórz. Dorsz, żeby się rozradzać, potrzebuje chłodnej, słonej i natlenionej wody. Do niedawna ratunkiem dla dorsza bałtyckiego były wlewy bardziej słonej i lepiej natlenionej wody z Morza Północnego. Działo się to podczas większych sztormów. Takich wlewów przypadało 7-10 na 10 lat. Obecnie, choć sztormów nie brakuje, na 10 lat przypada jeden wlew. Ostatni, w 2015 roku, nie przyniósł widocznej poprawy.
Na środowisko Bałtyku mają wpływ wszyscy Polacy, nawet mieszkający daleko od morza. Używając środków chemicznych do mycia i prania, dostarczamy do wody biogenów, które wpływają na nienaturalne użyźnienie morza. Nadmiar azotu i fosforu sprzyja zakwitom sinic, a one wpływają z kolei na mniejszą ilość tlenu w wodzie i mniejszą dostępność pokarmu dla różnych gatunków ryb.
O krok od zagłady
Przeławianie to nie tylko problem Bałtyku. Nadmierne połowy dotykają co trzeciego rybiego stada na świecie. Podobnie zła sytuacja jak na naszym morzu jest na Morzu Śródziemnym i Czarnym. To też są morza w typie jeziora. Nie wiadomo, czy proces przeławiania da się w ogóle zatrzymać. Średnie spożycie ryb stale rośnie, a ludzi przybywa – kolejny krok do samozagłady.
Niedługo podobny zakaz połowów jak dla dorsza może objąć łososia. Rybacy już mają wyznaczone limity na połów tej ryby. A jest ona dla nich ważna ze względu na wysoką cenę. Choć sami Polacy zbytnio nie przepadają za bałtyckim łososiem. Wolą „marchewkowego” łososia z norweskich hodowli, mimo że ta ryba nie smakuje jak ryba. Jednak bałtyckiego łososia doceniają smakosze z zagranicy i płacą za niego więcej niż za norweskiego. W sezonie, nad Bałtykiem, kilka razy więcej.
Łososie rozmnażają się w rzekach poszczególnych krajów. Potem trafiają na wspólne żerowisko na Bałtyku, gdzie polują na nie rybacy. Rzeki fińskie i szwedzkie są zasobne w łososia. Odtwarza się on tam w sposób naturalny bez większych przeszkód stworzonych przez ludzi. Natomiast w rzekach od Estonii do Polski, mimo zarybiania, łososi ubywa.
Polskie łososie na Bałtyku to zaledwie 10 procent wszystkich żyjących tam łososi. Głosy, żeby zakazać ich połowu, tłumaczy się tym, że chodzi o ochronę przed wyłowieniem tych nielicznych już sztuk z naszych wód, żeby populacja mogła się odbudować.
Tylko żeby tak się stało, należy przede wszystkim zadbać o drożność polskich rzek, aby łososie mogły dopłynąć do miejsca tarła. A w tej dziedzinie niewiele się robi. Zapory, elektrownie wodne, niedrożne przepławki, kłusownicy – to najwięksi wrogowie polskich łososi.
Nie ocalimy bałtyckich ryb, dopóki nie znajdziemy równowagi pomiędzy zdolnością połowową a wielkością dopuszczalnych połowów. W najbliższym czasie na to się jednak nie zanosi. Jest za wiele rozbieżnych interesów pomiędzy państwami, firmami połowowymi i przetwórniami ryb.
Ryszard Sadaj